[nepal] Dookoła Manaslu – dzień dwudziesty

Posted on BLOG

Dzień dwudziesty
25 października

Dharamsala /4460m/ –  /5140m/ – Bhimtang /3800m/

Nie mogłem spać. Przewracałem się z boku na bok i starałem się nie spoglądać która to godzina. Zdziwienia nie było. Zawsze pierwsza noc na dużej wysokości tak wygląda. Tu prócz tego doskwierało przenikające zimno. Ubrany we wszystko co się nadawało, wciśnięty w śpiwór i przykryty jakimś kocem. I pomimo tego nie był to niestety komfort cieplny. Wiatr łopoczący ścianami namiotu dopełniał reszty. W pewnym momencie pomyślałem, że może jednak należało wyjść wcześniej. Przynajmniej byłoby mniej czasu na ten “sen”. W pewnej chwili patrzę zegarek. 4:05. O… zaspaliśmy. Szybka pobudka. Okazuje się, że poza śpiworem jest zdecydowanie zimniej. Wręcz mroźniej. Wciskam buty i wychodzę na zewnątrz. Widać pięknie rozgwieżdżone niebo. A pod nogami strumyczek, który płynął tu wieczorem jest zamarznięty. Nikt nie ma termometru. Może to i dobrze, ale to musi być 7-12 stopni poniżej zera. Szybkim krokiem idziemy na śniadanie.Tam już czeka reszta grupy. Jedzenie o 4 rano to jakieś nieporozumienie. Ale kolejna szansa na ciepły posiłek dopiero wieczorem. W jadalni straszne zamieszanie. Ludzie czekają na zamówione jedzenie, kuchnia nie wyrabia. Patrząc się na to jak gospdarze usiłują zapanować nad zamówieniami – totalnym olewaniem wszystkiego – widać, że lepiej nie będzie. Przewodnicy z grup stoją przy ladzie i przekrzykują się kto ma teraz coś dostać. Po kilkunastu minutach dostajemy śniadanie. Po placku ciapati z omletem. Zamówiony wrzątek okazuje się letnią wodą. Reklamujemy. Musimy poczekać na prawdziwy wrzątek. Dziś akurat się przyda.

W końcu około 4:40 ruszamy. Jest ciemno, drogę oświetlamy sobie czołówkami. Mróz jest dojmujący. Pocieszamy się, że za półtorej godziny, jak wzejdzie słońce będzie zupełnie inaczej. Gdzieś z przodu widać dziesiątki światełek. Z tyłu zresztą też… Idziemy powoli ale praktycznie bez przerw. Za zimno na odpoczynek. Po godzinie zaczyna się rozjaśniać. Mijamy niewielkie jeziorko lodowcowe. I teraz czeka nas podejście na próg doliny. Wypatrujemy po okolicznych szczytach słońca. W końcu jest! I choć gdzieś daleko to od razu robi się cieplej. Powoli podchodzimy ku przełęczy a słońce z każdą minutą jest coraz bliżej. Na końcu podejścia robimy mała przerwę bo za chwilę będziemy cieszyć się ciepłem. Jest! Od razu robi się przyjemnie. O jak dobrze. Stoimy tak dobre 10 minut i powoli ruszamy dalej.

Ścieżka wije się poprzez porozrzucane głazy.

Dochodzimy do ostatniej herbaciarni przed przełęczą. Bardzo dobre miejsce na dłuższy postój. Ciepła herbata, słońce. Życie jest piękne. Herbata w cenie 200 rs – tanio nie jest. W Kathmandu taki kubek kosztowałby 10-15 rupii. Ale tu smakuje znacznie lepiej…

Do przełęczy ponoć jeszcze godzina.

Wysokość 5000 metrów.I przed nami kolejne jeziorko lodowcowe.

Wygląda to trochę jak w Boliwii, stąd udziela się nam pomysł sesji zdjęciowej wyjętej z Salar de Uyuni. Tylko tu jakby zimniej.

Z jeziora zauważyliśmy już flagi na przełęczy. To już naprawdę blisko. Dwadzieścia kroków, odpoczynek, kolejne dwadzieścia… I w kilkanaście minut jesteśmy na Larke Pass. Jest 11:15. Co za ulga. Nie trzeba będzie już podchodzić do góry. Odpoczynek. Nie ma za bardzo się jak rozkładać, bo z doliny wieje silny wiatr, temperatura też za wysoka nie jest. Ale błękit nieba i jasne słońce rekompensują wszystko. Widoki takie dość umiarkowane. Znaczy ładne kolory, ale gór tak niewiele. A może to po prostu zmęczenie i wysokość… Sama przełęcz to dość spore wypłaszczenie. Kamienie przyprószone śniegiem. Tak w ogóle to nawet nie wiemy na jakiej wysokości jesteśmy. Na mapie 5160m, na tablicy 5106m. I bądź tu mądry. Ale nie wchodząc w szczegóły i jest to najwyższy punkt na naszej trasie.

Brak wystarczającej ilości tlenu może się objawiać na wiele sposobów. My bawiliśmy się w układanie słów. I widzieliśmy Yeti.

Posiedzieliśmy trochę, teraz czas na pamiątkowe zdjęcia.

Przy tablicy wiało okrutnie, łopot flag i wycie wiatru zagłuszały własne myśli. Ale zdjęcie musi być.

Ekipa już poszła. Ja zostałem jeszcze by zrobić kilka zdjęć. Stoję tak sobie zupełnie sam. I bardzo mi się tu podoba. Widok, sytuacja, nastrój. I nawet wiatr się ładnie w to wszystko wpisuje. Chyba właśnie dla takich chwili człowiek się tuła przez pół świata. I sprawia, że warto się męczyć, marznąć, znosić niedogodności podróży. Stoję i patrzę gdzieś daleko w horyzont i wcale nie chcę się stąd ruszyć. Szkoda mi przerywać tę chwilę radości i spełnienia. Ale może dlatego to jest tak hipnotyzujące i uzależniające doznanie bo jest krótkie, intensywne ale niezwykłe.

Dobra, koniec rozmyślań na dachu świata. Czas iść, bo teraz pozostało do zejścia 1300 metrów i ponoć to jest szmat drogi.

Po kilku minutach mała konsternacja. Miało być w dół a jest jednak pod górę. Na końcu niewielkiego podejścia flagi modlitewne i… tablica z nazwą przełęczy. Taka sama jak ta przy której niedawno robiliśmy zdjęcia. Okazuje się, że są dwie przełęcze Larke. Z tej za to rozpościera się przepiękna panorama na wschód, pełna zupełnie anonimowych sześcio i siedmiotysięczników.

Nie ma jednak co tracić czasu na zadumę nad widokami. Trzeba schodzić. Będziemy podziwiać w marszu.

Droga prowadzi niezliczonymi zakosami po obsypujących sie kamieniach. Bardzo szybko tracimy wysokość.

W pewnym momencie mijamy karawanę. Poganiacz by ułatwić sobie podejście trzyma konia za ogon. I ten biedny koń wciąga Nepalczyka na przełęcz. Aż się wierzyć nie chce.

Zeszliśmy do doliny i teraz idziemy wzdłuż lodowca.  Zaczynamy odczuwać zmęczenie. Z mapy wynika, że jeszcze przed nami długa droga do Bhimtang. W końcu, po jakiś dwóch godzinach schodzenia docieramy do pierwszej herbaciarni. Gorąca lemon tea dla wszystkich! Ależ ona smakuje!. Leżymy na materacach popijając herbatkę i sycąc się chwilą odpoczynku. Przy obejściu zatacza się miejscowy. Gospodyni, zapewne żona pijanego Nepalczyka, cały czas coś do niego mówi. Prawdopodobnie coś ma zrobić. Ale ten tylko coś odpowiada bełkocząc. W pewnym momencie po kolejnej wymianie zdań kobieta bierze w ręce sporego drąga i zaczyna okładać nieszczęśnika. I to wcale nie na niby. Wali na serio. A mężczyzna po przyjęciu serii ciosów ucieka gdzieś poza zasięg kija.  Niesamowita scenka.

Czas już na nas. Może będziemy następni? Płacimy i idziemy. Jeszcze ponoć ze dwie godziny.

Droga cały czas wiedzie moreną lodowca i dłuży się okrutnie. Nogi bolą. Chmury trochę się rozwiały i odsłoniły Manaslu. Z tej strony jeszcze nie widzieliśmy.

Droga cały czas wiedzie moreną lodowca i dłuży się okrutnie. Nogi bolą. W końcu koło 16 przychodzimy na miejsce. Jesteśmy dość zmęczeni, ale szczęśliwi. Już po przełęczy. Lądujemy w całkiem nowym i zadbanym hoteliku. Śpimy w małych dwuosobowych domkach. Jest czysto i schludnie. Aż dziwne. Do tego kucharz gotuje znakomicie i kolacja, niezależnie co się zamówiło, smakuje wybornie. Pakora, momosy i herbatka. Jak w niebie. Siedzimy po późna i sycimy się odpoczynkiem i luzem. Co za szczęscie!

2 thoughts on “[nepal] Dookoła Manaslu – dzień dwudziesty

  1. Korekta i PS. Pan w herbaciarni zarobił sobie na kijobicie – nagrabił sobie , bo wcześniej zaczepiał gości, wykrzykiwał coś, dosiadał sie i płoszył turystów. Potem pani zaczęła go rugać, a następnie przeszła do kija.
    A PS, jest taki, ze mi było ciepło w śpiworze, tylko spać sie nie dało przez łopotanie namiotem przez wiatr 🙂 Przemarzłam potem…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *