[zobaczyć k2] – Dzień dwunasty. Goro czyli zachód warty zachodu.

Posted on BLOG

Dzień dwunasty. Goro czyli zachód wart zachodu.                                                                                                                                                                             14 lipca 2018 r.

     Pobudka dość wczesna, ale warto wyjrzeć z  namiotu. Z każdą minuta słońce oświetla coraz większą cześć doliny.  Na zachodzie dominuje Paiju Peak.      Na prawo od Paiju Peak widać strzelistą górę o pionowych ścianach. To Biaho, niby ledwie sześciotysięcznik…     Dalej na wprost nas Trango Castle.     Kolejna góra to Biale (6841m).

     Na zegarkach 7:30, ruszamy. Idzie także nasza koza, choć zapewne to są jej ostatnie dni. Pogoda od rana dopisuje. Żadnej chmurki na niebie. Oznacza to znów szansę na przegrzanie w godzinach południowych. Ale kto wie, może się już zdążyliśmy do tego przezwyczaić?

     Caly czas droga wiedzie moreną boczną.  Oznacza to męczące chodzenie  po kamieniach. I wcale nie po płaskim.      Po  godzinie pierwszy postój. Po prawej nad nami jeden z wierzchołków Urdukas Peak. Z góry schodzi lodowiec, właściwie w większości jest to lodospad.          Siedząc można przyjrzeć się okolicznym szczytom. Jest też  okazja by spokojnie wyjąć aparat i  zrobić kilka zdjeć.       Wciąż znajdujemy się naprzeciwko Trango Castle.         Obok nas pierwszy skalno-lodowy grzybek. Wygląda fascynująco, ale trzeba pamietać by nie zbiżać się zbyt blisko. W każdej chwili skalny kapelusz może się osunąć z topniejącego trzonu.      Koniec odpoczynku. Samo się nie dojdzie. Jeszcze nie ma dziewiątej a słońce już zaczyna dokazywać. Wysokość już bliska 4000 metrów npm, a upały niczym na pustyni.       Przed nami cały czas dominuje Broad Peak.    Ale już powoli wyłania się  kolejna wielka i charakterystyczna góra. To Gasherbrum IV.      Idziemy spokojnym tempem. Dzisiejszy etap nie powienien być zbyt długi. Mija nas nasza karawana.  Krzesła i kuchnia już powędrowały do przodu.       A w międzyczasie znaleźliśmy się już  na wprost Cathedral. Góra opada pionowymi ścianami 1700 metrów w dół do lodowca. Ogromna i masywna. Jest gdzie się wspinać      Na blisko 4000 tys. metrów spotykamy jeszcze niewielkie kwitnące rośliny.

        Upał bardzo przeszkadza, wysysa wszelkie siły. O wiele gorzej znoszę wysoką temperaturę niż wysokość. Choć może jedno z drugim się kumuluje. Znów coś gubię. Tym razem ostatni dekielek na obiektyw. Szukam trochę, ale to bez sensu. Niedaleko już powinno być Urdukas, miejsce południowego odpoczynku. Zauważam, że za mną jest jeszcze Krzysiek. Idzie powoli, na jego twarzy widać grymas bólu. Zatruł sie wczoraj, a z takimi problemami żołądkowymi nie da się iść szybciej. Ponieważ nie ma już  nikogo innego, to zostaję i dalej idziemy razem.  Niestety praktycznie nie może iść. Kilka kroków i odpoczynek. Przewodnicy i reszta grupy już pewnie siedzą na lunchu schowani w cieniu. Najbardziej przeszkadza włąśnie brak możliwości odpoczynku w miejscu pozbawionym palącego słońca. Krzysiek urządza coraz dłuższe przerwy, trwające  nawet i 20 minut.

       Zaraz  południe. Za kolejnym zakrętem odsłania się szerszy widok. W oddali Broad Peak, po prawej widzę już skrawek zielonego zbocza. To Urdukas. Niestety trzeba będzie trochę podejść.      Wśród przeróżnych szczytów rozpoznaję też Muztagh Tower ( 7273m) wystający na ostatnim planie z lewej strony.      Krzysiek czuje sie na tyle lepiej,  że powoli, ale jednak idzie.

      Do Urdukas dochodzimy dopiero po 12. Jestem padnięty i mam pretensje do przewodników, że jeden z nich nie szedł z tyłu. No nic. Siadam w cieniu i ciśnienie mi opada. Nie możemy jednak siedzieć zbyt długo. Bo to dopiero połowa drogi. Jednak musimy odpocząć. Ustalenia są takie, że na miejsce dzisiejszego noclegu Krzysiek dojedzie na koniu. To  chyba najrozsądniejsze wyjście. Do jutra powinno się już poprawić i z każdym kolejnym dniej powinno być lepiej.
Urdukas to ostatni zielony przystanek przed K2. Dalej już tylko lodowiec. Przy wyjściu mijamy kilka blaszanych talerzy z wyrytymi nazwiskami. Jest też specjalna tablica. To symboliczny cmentarz upamiętniający tych, który zginęli w górach podczas wspinaczki. Broad Peak, Gasherbrum II…

      Już przy samym lodowcu kolejny posterunek wojskowy.          W międzyczasie, tak zupełnie niespodziewanie, psuje się pogoda. Pojawiły się wysokie chmury, które zgasiły słońce. Zrobiło się od razu chłodniej. Wchodzimy na lodowiec.

       Baltoro wygląda w tym miejscu już nieco inaczej. Owszem, kamienie w dowolnych rozmiarach dominują, ale teraz widać wyraźnie szczeliny i wystający lód. Alby iść w górę doliny, trzeba kluczyć w labiryncie. Przewodnik znający teren w takim momencie się bardzo się przydaje. Droga nie jest stała, zmienia sie co jakiś czas. Lodowiec schodzi w dół w tempie 100-200 metrów na rok i cały czas sie zmienia. Znikają znane szczeliny i pojawiają się nowe.  Teraz już  wyraźnie widzimy grupę Gasherbrumów.  Zamykają one naszą dolinę w miejscu zwanym Concordia, gdzie łączą się dwa lodowce; Godwyn Austen płynący spod K2 i Upper Baltoro, biorący swój początek od Gasherbrumów.

     Patrząc się na gruoę Gasherbrumów widać przede wszystkim imponującą sylwetkę  Gasherbruma IV. Do ośmiu tysięcy brakuje niewiele, bowiem mierzy 7925 metrów. Nam ukazuje się się od zachodniej strony swoją słynną Świetlistą Ścianą. To jeden z najpięniejszych górskich widoków na  świecie. Ściana o wysokości około 2500 metrów uchodzi za jedną z najtrudniejszych ścian wspinaczkowych na świecie i co nietrudno zgadnać, jest obiektem westchnień wspinaczy. Ma tylko jedno przejście dokonane przez Wojciecha Kurtykę i Roberta Schauera w 1985 roku. Do dziś nikomu więcej nie udało się wejść od tej strony. Po prawej stronie dwuwierzchołkowego Gasherbruma IV wystaje niewielka spiczasta piramidka. To Gasherbrum II. Najniższy w Karakotum, przedostatni na  liście ośmiotysięczników w ogóle. Mierzy 8035 metrów.         Trawersujemy teraz lodowiec, by znaleźć właściwe i bezpieczne przejście przez płynący w głębokim wytopionym kanionie potok.     Przekraczamy go  w miejscu na tyle wąskim, że nie stanowi to żadnego problemu.

        Teraz kierujemy się znów na wschód i cały czas przed oczami mamy Świetlistą Ścianę. Nie da się oczu oderwać. Ten widok potrafi zahipnotyzować.

       Po prawej od Gasherbruma IV można podziwiać kilka innych szczytów z grupy Gasherbruma: VII, V, VI.  Z  tego miejsca nie widać najwyższego z Gasherbrumów – I, ale nie na darmo znany jest też pod nazwą Hidden Peak – Ukryty Szczyt. Z poziomu doliny widać go tylko  z lodowca Abruzzi, w miejscu gdzie zakłada sie obóz bazowy. Mamy w planie podejść także i do tego miejsca.

      Po  prawej cały czas widać, choć już nieco chowający się za bliższe grzbiety, Broad Peak.      Tempo mamy chyba dobre. Podczas kolejnego odpoczynku mija nas Krzysiek jadący na koniu.        Z każdą godziną kamieni mniej a za to więcej lodu. Kilkakrotnie musimy przekraczać niewielkie potoki.  Trzeba uważać przy tym, bo łatwo sie pośliznąć.

       Wypatrujemy już końca dzisiejszego dnia, ale za każdym  wzniesieniem na lodowcu widzimy kolejne. I śladu bazy. Pozostaje  nam się zachwycać Gasherbrumami co czynimy raczej bezwiednie, bo to przecież przepiękna okolicznośc przyrody.

     Po prawej pokazuje  się nam ogromny Masherbrum. Kolejny prawie ośmiotysięcznik mierzący 7821 metrów. Podczas pierwszych pomiarów  geodezyjnych oznaczony został symbolem K1.

     Słońca dawno już nie ma. Zrobiło się chłodno i wręcz nieprzyjemnie. Niesamowity kontrast do tego co było ledwie dwie, trzy godziny temu.

       Droga teraz wydaje się stosunkowo prosta. Z mapy wynika jednak, że do obozowiska jeszcze spory kawałek.      Przekraczamy kolejny potok.. Jest popołudnie, słońce stopiło sporo  lodu i pewnie dlatego wody aż tyle.       Kilka minut przed 18 jesteśmy na miejscu. Gdyby nie rozbite namioty nigdy bym nie pomyślał, że to jest miejsce obozu Goro I. Wszędzie kamienie, góry wystającego lodu, jakieś jeziorka i małe cieki wodne.  I miało być  lekko, a to znów było ponad 10 godzin.      Znajdujemy z Miszą bardzo ładną miejscówke na nocleg. Obok duża góra lodowa, przed nami malutkie jeziorko. No i przepiękny widok na Gasherbrumy i Broad Peak.      Niestety wszędzie chmury. Chyba nic nie będzie pokazu o zachodzie słońca.
       Kolacja zjedzona, zbliża się wieczór.  Masherbrum oświetliło słońce. Może więc będzie jakaś szansa.

       Co kilka minut patrzę na Gasherbrumy. Nic. Dalej ciemno. Do  tego dowiało  jeszcze więcej chmur. No trudno, może jutro będzie lepiej. W pewnym momencie patrzę i nie wierzę. Jednak! Pokazuje się słońce. Choć to ledwie jedna pozioma smuga, ale może jednak coś z tego będzie.

      Masherbrum nabiera kolorów.     Z każdą sekundą plama światła na zachodniej ścianie Gasherbruma IV jest coraz większa.      I widok coraz wspanialszy.        Stoimy w zachwycie. Przed nami oświetlona  zachodzącym słońcem zachodnia ściana Gasherbruma IV.  Właśnie dlatego nazywana  jest Świetlistą Ścianą.  Słońce dosięga też czubek Gasherbruma II.       Broad Peak  też cały skąpany w słońcu.     Nasze przynamiotowe jeziorko przydaje się do kolejnych zdjęć. Pochylam się nisko nad taflą wody i widzę odbicie.  Obłędne,  aż wręcz zastanawiam  się, czy nie przekraczamy granicy pomiędzy pięknem a kiczem. Ale nie! To jest piękne.        W końcu słońce zaczeło powoli gasnąć.

    Wszystko trwało ledwie 10 minut. Długo jeszcze staliśmy wpatrując się zatapiającą się w ciemności Świetlistą Ścianę. Emocje powoli opadały. Wróciliśmy do mesy by siąść przy stole i herbacie spędzić wieczór.  Nocną porą widoki w każdą stronę też ujmowały.

Chmury się  rozeszły i na  niebie pojawił się milon gwiazd.

     I oczywiście Droga Mleczna.

Spać. Jutro dojdziemy pod ścianę Gasherbrumów i zobaczymy najsłynniejszy widok w górach wysokich – K2 z Concordii. To może być jeszcze piękniej niż dziś?

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *