[latino] Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Posted on BLOG

Latino – cz. 46
29-30 września 2014
Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Dojechaliśmy do Limy wczesnym popołudniem. Nie mieliśmy wybranego i zarezerwowanego uprzednio hotelu. Jedziemy do centrum. Taksówkarz wspomina, że zna taki jeden hotel blisko głównego placu, który będzie mieścił się w naszych możliwościach. Piętnaście minut i wysiadamy w samym centrum, dwieście metrów od Plaza Mayor. Stoimy przed wejściem. Hotel Espana.
Na wejściu wygląda tak, jakby nie było nas na niego stać. Ale szybko okazuje się, że za osobę wychodzi 25zł. Zostajemy! Wnętrze urzeka. Kicz i szaleństwo wychodzi z każdego rogu. Szklane żyrandole, misterne posadzki, obrazy w złoconych ramach, popiersia i rzeźby „antyczne”, kolumny, stiuki, przyklejane gzymsy. Obłęd.
Przy recepcji wita nas gablota z jakimiś czaszkami.
 

Wchodzimy powoli na piętro obejrzeć pokój. Trzęsiemy się ze śmiechu zachwycając się wylewającym się z każdej ściany kiczem. Wystrój ujmuje i chwyta za przeponę. Boli od ciągłego śmiechu.

W pokoju, choć ciasno i ciemno, to nader gustownie. Kilka obrazów, wielki żyrandol ze szklanymi paciorkami, jakaś „złocona” rama i wielkie lustro. 

Wychodzimy na górny taras by zaczerpnąć świeżego powietrza, wyrównać oddech i uspokoić bolącą przeponę. Niestety. Nie da się. Jest jeszcze gorzej. Na tarasie bowiem widzimy dwa żółwie w miłosnej scenie. Tego już za wiele. Siadamy na podłodze i śmiejemy się już bez żadnej kontroli.

Za chwilę wyszły dwa wielkie pawie dopełniając ten obraz absurdu. To było ponad nasze siły.

Dwie wielkie papugi przyjęliśmy już ze stoickim spokojem. Już nic nie mogło nas zadziwić.

Taras poza przedstawicielami fauny był składowiskiem kolejnych „antycznych” rzeźb i kolumn. Można było spotkać figurkę świętego, chyba wyniesionego z pobliskiego kościoła.

Rankiem jeszcze ostatni spacer przez wylotem. Idziemy w stronę targu. Można kupić tu wszystko. Zjeść, ubrać się, wyposażyć w niezbędne i zbędne do życia drobiazgi. W wielkiej hali po wejściu od razu czuć mieszające się aromaty przypraw i smród stoisk z mięsem i rybami. Wpierw długa alejka gdzie sprzedawane jest mięso. Kozy, świnie, woły, drób. Szynki, podroby, kości, nogi, głowy. Rozbiór tuszy odbywa się na bieżąco. Sprzedawca szybkim ruchem całkiem sporej maczety oddziela poszczególne mięsa od kości.  W przejściu rynsztokiem płynie zmieszana krew z wodą. Obok część rybna. Stąd smród jest wyraźnie intensywniejszy. Niezliczone gatunki ryb. Od małych, przypominających sardynki, wysypujące się z koszy, aż po wielkie, półtorametrowe okazy. Całe, pocięte na dzwonki, filety. Do tego wielki wybór owoców morza. Kraby, homary, małże, krewetki, ostrygi, mule… Raj dla podniebienia. Po kilku minutach smród już nie jest tak dokuczliwy. Chyba można przywyknąć. Dalej nabiał. Wszelakie sery. Krowie, kozie. Białe, żółte, solone. Można próbować i wybierać. Wszystkie pyszne. Obok zaczynają się warzywa i owoce. Stoiska wyglądają przeobficie. Ma się wrażenie, że towar wylewa się wprost na klienta osaczając go kolorami świeżych produktów. Za nimi stoiska apteczne z ziołami, preparatami na poprawę wszystkiego i z lekarstwami. Obok strefa jedzenia. Kanapki, pieczone kurczaki, zupy, szaszłyki. Dalej nie mam siły już zaglądać, widzę tylko stosy ubrań.

Po wyjściu z hali targ rozprzestrzenia się w każdą boczną uliczkę. Tu już jest wszystko. Mydło i powidło. Przenośne kantory, czyli mężczyźni z plikami różnych walut. Ktoś sprzedaje słodkie lanszafty idealne by powiesić je sobie w sypialni. Uwagę moją zwraca sklepik  gdzie można kupić sobie futbolowy Puchar Świata.

 

Ilość obrazów, które przewijają się przez oczy, stępia nasz odbiór. Już nic nie chce zrobić na nas jakiegoś wrażenia. Jednak nie. To co widzimy pod naszymi stopami, orzeźwia błyskawicznie. Ktoś sprzedaje specyfiki na różnego rodzaju pasożyty. W celu lepszego zachęcenia do kupna sprzedawca wyłożył na chodniku w szklanych butelkach z formaliną wszelkie możliwe pasożyty. Tasiemce, owsiki… Aż się słabo robi… Dobrze, że kanapkę skończyłem jeść dwie minuty wcześniej.

Wizytę na targu kończę w miejscowym zakładzie fryzjerskim. Lokal nie ma całej ściany przylegającej do budynku. Naturalna reklama, nie trzeba szyldu. Od razu widać co się tu mieści. Siadam w kolejce, dostaję od miłego starszego fryzjera gazetę do przeglądnięcia. Na migi dogaduję się na temat oczekiwanej fryzury. Profesjonalna obsługa za całe 6 złotych.

 

W południe jesteśmy na Plaza Mayor. Pod pałacem prezydenckim zaczyna się właśnie uroczysta zmiana warty. Obserwujemy to z grupką ludzi: turystów i miejscowych. Wpierw wychodzi orkiestra wojskowa i odgrywa znane uszom melodie. Przy dźwiękach chociażby „El condor pasa”, czy „Carmina Burana” żołnierze paradują z flagą, wykonując przy tym ruchy o dość skomplikowanej chorografii. Całość warta zobaczenia.

  

 

Zbieramy rzeczy z hotelu i zamawiamy taksówkę na lotnisko. Odprawa idzie dość szybko i krótko po 19 miejscowego czasu odlatujemy. To koniec naszej wizyty w Ameryce Południowej. Kierunek Paryż…

/większość zdjęcia w tym wpisie zrobiona zostały komórką, aparat wypoczywał po trudach wyjazdu/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *