Latino – cz. 47
30-31 września 2014
Paryż czyli z krótką wizytą u Jima Morrisona
Jedenaście godzin lotu z Limy do Madrytu minęło jakoś szybko. Pewnie dlatego, że lecieliśmy w nocy. Obudziliśmy się wczesnym rankiem peruwiańskiego czasu. Ale w Madrycie była to już godzina 14. Kolejne pięć godzin spędziliśmy na madryckim lotnisku. A po 22 wylądowaliśmy w Paryżu. O tej porze z lotniska CDG nie jeździły żadne autobusy. Pozostała tylko taksówka. W sumie wyszło taniej niż autobusem. 25 euro i w dwadzieścia minut byliśmy na ulicy Lenina. Nie ogarniam Francuzów. Jak można tak ulicę nazwać. Zarezerwowaliśmy uprzednio przez serwis airbnb niewielkie mieszkanko. Gospodarz czekał na nas wytrwale, pomimo późnej pory. Pokazał co i jak i można było w końcu odpocząć. Żyliśmy jeszcze w zupełnie innej strefie czasowej. Po naszemu było wczesne popołudnie. A tu trzeba było iść spać.
Rankiem nie wstawało się za dobrze. Ale co było robić. Mieliśmy niewiele czasu. Akurat by spojrzeć przez chwile na miasto. Startujemy od Katedry Notre-Dame. Akurat gdzieś na horyzoncie wschodzi słońce.
W środku okazuje się być olbrzymia. Jest wcześnie, toteż nie ma prawie wcale ludzi. Cicho, spokojnie. Dostojnie.
Jak wychodziliśmy pojawiły się właśnie pierwsze grupy turystów z Azji. Zdążyliśmy.
Szybki powrót do metra i wychodzimy na powierzchnię na wysokości wieży Eiffla. No jak to, być w Paryżu i tego nie zobaczyć… Nie uchodzi.
Odpuściliśmy sobie wjazd na górę. Nie mieliśmy tyle czasu. Toteż mogliśmy tylko się wieży przyjrzeć dokładnie od dołu.
Kolejny punkt programu był trochę przewrotny ale i symboliczny. Nasz wyjazd spinało hasło: „Malaga Titikaka i Kasztanki”. Malaga była miastem z którego wyruszyliśmy ku przygodzie. Jezioro Titicaca było jednym z celów wyjazdu. A na koniec zostały najlepsze kasztanki na Placu Pigalle. Kasztanów nie widzieliśmy, dzielnica najwyraźniej słynęła z wszelakich cielesnych uciech. Był poranek. Było pusto. Zapewne wszyscy odpoczywali po wyczerpujących nocnych rozrywkach.
I być w Paryżu i nie trafić na grób Jima Morrisona? No nie. Przemieściliśmy się metrem w okolicę cmentarza Pere-Lachaise.
Z braku czasu przyjęliśmy kryterium muzyczne. Na początek Fryderyk Szopen.
A potem Jim Morrison.
Grób ogrodzony jest przed natrętnymi wielbicielami, którzy mają w zwyczaju zostawiać swoje podpisy i zżute gumy na pobliskim drzewie. Na odwiedzenie Prousta zabrakło straconego uprzednio czasu 😉
Nie zwalniamy tempa. Kolejnym punktem programu jest dzielnica La Defense. Ogniś ostatni krzyk nowoczesności. Teraz wyglądała już nieco wiekowo. Ale architektonicznie zachwyca. Rozmachem, planowaniem przestrzennym, operowaniem bryłą i skalą.
Wielki prostokątny „łuk” leży dokładnie na przedłużeniu Alei Charlesa De Gaulle’a i usytuowanemu na jej końcu Łukowi Triumfalnemu.
A na koniec ląduję pod Łukiem Triumfalnym.
Paryż w kilka godzin mam zaliczony. Kaska zostaje tu jeszcze dwa dni, Magda już w drodze na lotnisko. Pozostaje mi udać się jeden przystanek metra dalej do Porte Mailot, gdzie wsiadam w autobus na lotnisko Beauvais. W autokarze przysypiam. Jestem zupełnie pomieszany jeśli chodzi o strefę czasową. Beauvais to niewielkie lotnisko. A ludzi całkiem dużo. Obsługa mocno chaotyczna. W końcu gdzieś koło 23 wsiadam w samolot do Shannon. Leci ze mną, wraz z obsługą, całe 35 osób. Przede mną ostatni punkt programu. Irlandia.