[nepal] Dookoła Manaslu – dzień trzeci

Posted on BLOG

Dzień trzeci

10 października

 

Przed nami dwa dni w Katmandu. Plan zakładał, że na załatwienie formalności i ogarnięcie się na miejscu wystarczy dzień, ale z racji odbywającego się tu święta Dashain nie dało rady znaleźć transportu w góry. Nie ma tego złego. Tu jest co robić. Udało się trochę odespać zmęczenie podróżą i pełni sił idziemy w miasto. Idąc można podziwiać sprawnie położoną sieć elektryczną. Jak to wszystko działa? Nie wiem. Zupełnie.

 

Na początek kierujemy się w stronę stupy Swayambunath. Od Thamelu, gdzie mieszkamy, to jakieś 30 minut niespiesznym tempem. Wtapiamy się w ciasne i tłoczne uliczki. Od tragicznego trzęsienia ziemi minął rok, ale w mieście śladów niewiele.

Z tego co wiadomo, większość zniszczeń i ofiar była poza Katmandu, głównie w małych wioskach. W miastach głównie stawia się budynki o konstrukcji szkieletowej, które są bardziej odporne na wstrząsy. Najmocniej ucierpiały niestety stare zabytkowe budowle. Już niedaleko, tam wyżej widać stupę.

Przy wejściu wita nas od razu stado małp.

Nie bez przyczyny Swayambunath nazywana jest świątynią małp. Małpy są wszędzie. I warto zachować czujność, bo potrafią być bardzo zaczepne.

Zaraz przy wejściu znajduje się kilka ołtarzy poświęconych bóstwom hinduistycznym. A przecież cały kompleks to świątynia buddyjska. Łatwo zauważyć jak w tym kraju obie religie i ich wyznawcy potrafią ze sobą współistnieć czy wręcz przenikać. Nie ma tu żadnej rywalizacji o wiernych. Nepalczycy wspólnie obchodzą święta obu religii, odwiedzają świątynie, modlą się, składają ofiary. Alby dostać się do stupy trzeba podejść z setkę, albo i więcej stromych schodów.

Umęczyć się można przy tym co niemiara. Ale są i plusy. W nagrodę rozległe widoki na całe miasto.

Choć czasem pojawiają się mistrzowie pierwszego planu, którzy skutecznie zasłaniają przepiękną panoramę całej doliny Kathmandu.

Jesteśmy przed południem, a wokół tłum ludzi. Najlepiej usiąść sobie z boku i poobserwować co się tu dzieje. Turystów nie ma zbyt wielu, w przewadze są miejscowi, którzy z racji Dashain odwiedzają święte miejsca by złożyć ofiarę czy odmówić modlitwę. Nie jest jednak głośno. Co chwilę słychać dzwonki ogłaszające złożenie ofiary, szum łopoczących flag czy skrzypienie obracających się młynków modlitewnych. W powietrzu unosi się zapach kadzideł. Małpy i gołębie rywalizują o ryż, który składany jest wraz z ziołami jako ofiara.

 

Zaraz koło stupy widać nieuprzątnięte do końca ślady po trzęsieniu ziemi. Stosy cegieł zamienionych w gruz.

Przechodzimy dalej do zachodniej części. Robi się jeszcze bardziej kolorowo, wszędzie falują na wietrze porozwieszane flagi modlitewne. Tysiące…

Tu już jest zupełnie inaczej. Tłum gdzieś zupełnie znikł. Jest cicho, w oddali słychać delikatny szum miasta. No i małpy…

Prócz świątyń jest tu też klasztor.

Na zachodnim krańcu wzgórza przy głównym wejściu do Swayambunath widzimy trzy wielkie złote posągi. W środku oczywiście Budda.

Wychodzimy na ulicę i zabieramy się do taksówek. Jedziemy do Durbar Square. Czyli głównego placu w stolicy. Miejsca gdzie mieści się dawny pałac królewski i najważniejsze świątynie.

Dziś z racji święta tłum jest ogromny. Morze ludzi przemieszczających się w każdym możliwym kierunku. Wejście na plac dla turystów kosztuje 10$. Coś, dużo. Tyle to dziennie można wydać na nocleg i jedzenie. Postanawiam zbojkotować tą wygórowaną opłatę i klucząc bocznymi uliczkami wychodzę na plac. Od razu w oczy rzucają się zniszczenia po trzęsieniu. Zniknęły dwie duże świątynie, jedyne co pozostało po nich to wielki cokół i kupa rozwalonych cegieł. Bardzo smutny widok. Wiele budynków stojących przy placu jest podpartych drewnianymi stemplami i widać, że w niedalekiej przyszłości to musi skończyć się rozbiórką i rekonstrukcją.

Najwyższy budynek to Świątynia Telaju czyli królewska, otwierana raz do roku. Właśnie dziś, stąd też ów dziki tłum i kilkusetmetrowa kolejka chętnych. Miejscowi zachęcają nas byśmy z nimi weszli do świątyni, jednakże strażnicy są nieubłagani. Tu wstęp mają tylko wyznawcy hinduizmu.

Wychodzimy z placu kierując się powoli w stronę Thamelu. Przez przypadek odkrywamy niewielką restaurację usytuowaną dokładnie naprzeciwko naszego hotelu. W bocznej ślepej uliczce, bardzo skromna i niepozorna. Newa Momo Restaurant. Wystrój dość ubogi, ceny za to dwu, trzykrotnie niższe niż w restauracjach dla turystów. Prowadzi ten przybytek „mama”, obrotna gospodyni z Tybetu. N zamówienie czekamy długo, bo wszystko jest przygotowywane na bieżąco. Ale jedzenie pyszne. W końcu też można przypomnieć sobie smak bananowego lassi czy pierożków momo z warzywami.

O jak dobrze. Od tego popołudnia przychodziliśmy tu na każdy obiad lub kolację. Nie było sensu szukać czegoś innego. Lepiej nie będzie, taniej też, no i to w sumie jakieś 5 metrów od hotelu. Co więcej trzeba?

Na koniec dnia odwiedzamy jeszcze naszą agencję, która załatwia nam wszystkie niezbędne formalności związane z trekiem. Mamy w planie przejście trasą wokół Manaslu z wejściem do Doliny Tsum. Na tym obszarze jest wymagamy przewodnik i tego nie da się przeskoczyć. Agencja załatwia nam przewodnika, permity za wejście do obszarów Manaslu i Tsum Valley, bilety za wstęp do parków narodowych: Manaslu i Annapurny. I na koniec bilety na autobus z Kathmandu do Soti Khola. W agencji słyszymy, że monsun właśnie się skończył i poczynił pewne zniszczenia. Prawdopodobnie nie uda nam się wejść do Tsum Valley, z racji obsuniętej drogi i niemożności przejścia. Na dzień dzisiejszy dolina jest odcięta od świata, a ponieważ jest święto, to nikt nie bierze się za naprawianie drogi. No cóż. Zobaczymy jak będzie na miejscu. Wieczór kończymy tradycyjnie na degustacji niezbyt dobrego i drogiego nepalskiego piwa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *