[W stronę Everestu]. Dzień piąty – Jaki w rododendronach czyli jak nie oszaleć.

Posted on BLOG

Dzień piąty – Jaki w rododendronach czyli jak nie oszaleć.

25.04.2024

Bhulhule /3530m/ –  Pikey Peak Base Camp 3730m/

Dzwoni budzik w telefonie. Zimno, nawet bardzo i ciemno. Wstawać? Moze nie ma po co? Może nic nie widać i nie ma co opuszczać ciepłego śpiwora. Natłok myśli półkuli mozgu odpowiedzialnej za lenistwo nagle zostaje przerwany przez ciche zapytanie zza ściany:

– Idziemy?

– Idziemy,

No bo co innego odpowiedzieć? Podnoszę się, bardzo szybko ubieram i już jestem przez budynkiem. Już nie jest ciemno, widać kolorową łunę na wschodzie i pojedyncze gwiazdy nad nami. Okazuje się, że jesteśmy w komplecie i można iść na pobliski punkt widokowy.

Ten obczailiśmy jeszcze wczoraj. Wymagał kilku minut spaceru drogą i tyleż ostrego podejścia na trawiasty grzbiet. Stajemy lekko zasapani na szczycie i od razu znikają nam resztki snu.

Widać!

Everest i Lhotse.Makalu.

Same delicje! Everest, Lhotse i Makalu. A pod nimi płonące rododendrony.


Staliśmy tak dobre kilkanaście minut, ale ile można tak się zachwycać. W końcu poczuliśmy, że jest zimno i palce nam zgrabiały a i umówiona pora śniadania zbliżała się nieuchronnie.

Dziś krótki etap. Podchodzimy pod Pikey Peak, by jutro stanąć na jego szczycie. Ale jesteśmy już na poważnych wysokościach i nie ma co forsować tempa. W sumie to właśnie dla odpowiedniej aklimatyzacji wybraliśmy tę trasę. No nie tylko, bo i dla spodziewanych widoków i spaceru przez niezbyt turystyczne okolice.Nasza poranna panorama wciąż była z nami. Choć nie da się ukryć, że widoczność jest bardzo słaba. To chyba jednak przypadłość wiosny. Jednak to jesienią można liczyć na prawdziwą żyletę w kwestii widoków.
Droga powoli wznosiła się w górę łagodnym grzbietem. Przed nami ośnieżone himalajskie sześciotysięczniki. I na szczęście resztki rododendronów. Na szczęście, bo strasznie spowalniają…Idzie się całkiem przyjemnie. Tempo niezbyt szybkie. Ot, takie noga za nogą. A najwyższy z tych ośnieżonych to Numbur, prawie siedmiotysięcznik.A za naszymi plecami zostawał grzbiet, którym szliśmy już drugi dzień. Taki zupełnie niehimalajski. Jakby wyjęty ze wschodnich lub rumuńskich Karpat. Trawiasty, z wypasem jaków i bydła.Przed nami widać było jakieś zabudowania i bielącą się stupę.  A nad nią grzbiet, który na szczęście będziemy trawersować.Doszliśmy do stupy, gdzie oczywiście należał się wypoczynek. A potem wspomniany wcześniej trawers, który prowadził przez las. Oczywiście był to las pełen rododendronów, bo jakże inaczej.

Na chwilę las się skończył i zatrzymaliśmy się na postój przy zabudowaniach pasterkich.Była nawet toaleta, chyba to jakaś powstająca infrastruktura turystyczna…Dalej bez zmian. Rododendrony i jaki. Trawers się skończył. Wróciliśmy na główny grzbiet. Przed nami było widać dwa wierzchołki Pikey Peak. Minęliśmy bardzo ładny murek mani i zaczęliśmy ostatnie dziś podejście.NiNiby tylko 200 metrów, ale na wysokości 3500-3700m bez aklimatyzacji i silnie operującym słońcu…

Krok za krokiem, powoli. Każdy oczywiście swoim tempem. W końcu podejście się kończy i już widzimy nasz dzisiejszy cel – Pikey Peak BC. Widzimy dwa skupiska budynków, toteż przewodnik uściśla, że śpimy w tym wyższym. Niby więcej do podejścia, ale za to jutro droga na wschód słońca na szczycie będzie krótsza. Dochodzę do niższej ossady, a tu niespodzianka. Koniec na dziś, śpimy jednak na dole, bo wyżej ponoć nie ma miejsca. Nie bardzo wiem kto miałby nam je zająć, bo dziś znów widzimy ledwie kilka osób. No chyba, że idą z drugiej strony, albo byli dziś na szczycie.Wcale nas to nie zmartwiło. Było jeszcze wcześnie. I nawet ciepło. Oczywiści edo momentu, kiedy nie zaszło słońce. Wtedy trzeba było schronić się w lodży. A ta była dziś o jakieś trzy gwiazdki wyższa niż wczorajsza. Przestronnie, czysto i ciepło.PpPoza nami śpi tu jeszcze jednak niewielka grupa. Naszą uwagę przykuwa powieszony na ścienie jakiś prosty instrument strunowy. Oj, jeszcze ktoś gotowy z niego skorzystać.Po kolacji potwierdzają się nasze przypuszczenia. Przewodnik z drugiej grupy zdjął to ze ściany i zaczął grać. Znaczy usiłował. Zaczęły się śpiewy i nawet jakieś tańce.

To był wyraźny sygnał, by udać się do pokojów i iść spać. Zwłaszcza, że jutro pobudka o 3:45! Środek nocy, ale jak chce się zobaczyć wschód słońca ze szczytu, to nie ma innego wyjścia. Poza tym jutro mamy do przejścia naprawdę dużo.

________________________________________________________________________________________________________________

Podsumowanie

ETAP 2

Bhumbhule /3360m/ – Pikey Peak Base Camp /3740m/  8,1 km, 480 metrów górę i 125 metrów dół.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *