Dzień dwudziesty szósty. Rawalpindi i Islamabad czyli w poszukiwaniu świętego Graala. 30 lipca 2018 r.
Ostatni dzień w Pakistanie. Czas było w końcu zaznajomić się z wielkomiejskim Pakistanem, bo do tej pory poznaliśmy go tylko od górskiej strony. Wsiedliśmy w naszego agencyjnego busa i podjechaliśmy kilkadziesiąt minut do centrum Rawalpindi. To dawna stolica Pakistanu znajdująca się kilkanaście kilometrów od Islamabadu. Mamy pomysł zatopić się w niezmierzonym tłumie przewalającym się przez ulice. Żadnych zabytków. Ulice, targi, zaułki. Ustaliliśmy godzinę i miejsce spotkania i rozeszliśmy się wokoło.
Wygląda to fantastycznie. Ruchliwe, kolorowe miasto. Muzyka klaksonów, piszczących opon, warczących silników. Do tego szum rozmów i nawoływań.
Pierwsze zaskoczenie jest takie, że to my jesteśmy większą atrakcją dla miejscowych. Turystów tu się raczej nie spotyka. Co chwilę ktoś podchodzi, pozdrawia. Czasem zagaduje. Skąd? Co tu robimy? Welcome in Pakistan!
Włóczenie po labiryncie uliczek jest bardzo przyjemnie. Chcę napatrzyć się na ten inny świat. Nie da się ukryć, że elektrykom ciężko w Pakistanie.
Właściwie każdy widok, każda mijana osoba to materiał na zdjęcie. Wszystko pachnie egzotyką. A zarazem emanuje realnością. To nie jest żadne przedstawienie dla turystów. Tych przecież brak!
A to bardzo pomysłowe rozwiązanie. Mały motorek, kawałek drutu i przywiązane dwie plastikowe rękawiczki jednorazówki. I tak otrzymujemy zautomatyzowany odganiacz much na stoisku z mięsem. Zaiste, potrzeba matką wynalazków. A tu inna odmiana sklepu mięsnego. Pełna gwarancja świeżego mięsa, które jeszcze chodzi i oddycha. Oczywiście na ulicy co chwilę można spotkać kolejne stoisko z czymś do jedzenia. Kurczaki, szaszłyki, pakory, kebaby, samosy jakieś przeróżne smażone na głębokim słodkości… Niestety żołądek tylko jeden i do tego niezbyt obszerny.
Kolejne stoisko to sprzedaż prezentów, dawanych głównie z okazji ślubu. Tu nie ma koperty, tu wszystkie banknoty widać. Ułożone są z wielkim zmysłem artystycznym, tworząc swoistą wiązankę. Świetne! Ilość selfie w których mieliśmy okazję pozować jest zdecydowanie niepoliczalna. Jedzenie było, czas na napój z soku bambusa. Wróciliśmy do Islamabadu i podjechaliśmy obejrzeć największy meczet. Ruch przed meczetem spory, wnętrze jednakowoż zamknięte. Coś tam widać przez szybę…
Przy meczecie natężenie próśb o wspólne zdjęcie urasta do nieznanych nam wcześniej do wyobrażenia rozmiarów. Miłe to jednak! Fajnie, że są takie miejsca na świecie, gdzie to Ty jesteś atrakcją. Gdzie ludzie naprawdę szczerze są wdzięczni, że poniosło się tyle trudu by odwiedzić właśnie ich kraj. Gdzie turysta jest traktowany jako gość, z należytym szacunkiem. Wiem oczywiście, że to kwestia skali. Turystów tu jest bardzo mało, więc łatwiej o takie podejście. Gdy turyści pojawiają się w tysiącach czy milionach, wszystko się zmienia. Zatem cieszmy i radujmy się, że są takie miejsca na świecie…
Na koniec postanowiliśmy zabawić się w poszukiwania godne wyprawy po świętego Graala. Chcieliśmy znależć miejscowy alkohol. Co prawda pozyskanie tutejszego piwa czy wódki jest trudniejsze niż zdobycie K2 ale nie z nami te numery… Normalnie w sklepach nie ma. Czytałem o tym, że w widzianym dziś Rawalpindi jest nawet działający browar. I ponoć główny technolog jest sumiennym muzułmanem, przez co nie może nawet spróbować tego co uważy. Zatem posiłkuje się opiniami odwiedzających browar gości z Zachodu. I nawet jeśli to tylko anegnotka, to i tak mi się podoba.
Trafiliśmy do hotelu Marriott, gdzie znaleźliśmy się w innym świecie: Rollys Royce w holu, fortepian obok, obsluga w imperialnych strojach, wielki świat.
Koniec końców gdzieś z tyłu hotelu trafiliśmy na niepozorne drzwi prowadzące do raju. Jesteśmy na szczycie! Zimne, chłodne… Pssss….
Pozostała część degustacji odbyła się wieczorem w hotelu, gdzie mogliśmy wznieść toast za cały wyjazd. A jest za co!
Ostatnie przepakowania, jutro rano na lotnisko. Ach co to była za przygoda!
KONIEC