Dzień dwudziesty trzeci. Deosai czyli jest inny świat. 27 lipca 2018 r.
Dziś ruszamy pod Nangę. Nie jedziemy drogą, którą do Skardu przyjechaliśmy. Hanif polecił nam inny wariant. Nie dość, że szybszy to jeszcze prowadzący przez tajemniczy płaskowyż Deosai. Tajemniczy, bo nic o nim nie wiedzieliśmy. Co już było wystarczająco zachęcające. W każdym razie wieczorem mieliśmy znaleźć się u stóp Nangi, na Fairy Meadow.
Moje samopoczucie po ciężkiej nocy nie było zbyt dobre. Objawy nie ustawały, ale cóż. Jakoś to będzie. Pakujemy się w trzy jeepy i ruszamy. Droga od początku wspina się powoli ku przełęczy oddzielającej Skardu od Deosai.
Przed nami Sadpara Lake, czyli sztuczny zbiornik utworzony na potrzeby elektrowni wodnej.
Zatrzymujemy się przy punkcie kontrolnym Parku Narodowego Deosai. Wstęp dla bogaczy z Zachodu kosztuje całe 8$. Sporo. Zdecydowanie w tej sytuacji lepiej być Pakistańczykiem, a już najlepiej mieszkańcem Baltistanu. Wtedy za wstęp płaci się 20 razy mniej. Cóż…
Nie ubrałem niestety swego salwar kameez. Zatem nie wyglądam jak przedstawiciel ludu Balti i nie pozostaje nic innego jak zapłacić stawkę dla bogatego zachodniego turysty.
Droga cały czas wiodła pod górę. Im wyżej tym pogarszała się pogoda i robiło się zimniej. Wjeżdżamy na niebotyczne ponad 4 tysiące metrów i przekraczamy przełęcz. I w tym jednym momencie zmienia sie zupełnie krajobraz. Do przełęczy było skaliście, wysokogórsko, sucho i pusto. A za przełęczą zupełnie inny świat. Przed nami łagodne i zielone wzniesienia. Nie możemy uwierzyć, że jesteśmy w Pakistanie. Bardziej jakieś pustkowia w Azji Środkowej albo wręcz góry w Walii czy Szkocji. Tyle, że jesteśmy na wysokości 4 tysięcy metrów! Nieprawdopodobne. Chmury niestety wiszą dość nisko. Niewiele widać, siąpi deszcz a temperatura raczej bliska zeru. O jak zimno! Sceneria jest niesamowita. Jedziemy powoli przylepieni twarzami do szyb i podziwiamy świat za oknem. Na drodze widzimy pasterzy wraz ze stadem kóz. No klimat jak z jakieś Rumunii…
Przystajemy i wysiadamy. O jak zimno! Nasi kierowcy zagadują o coś pasterza. A my robimy zdjęcia. Krajobraz przez kolejną godzinę się nie zmienia. Pogoda niestety również. Aż dziw bierze, że nie wali jeszcze śniegiem. Deosai ze swoja średnią wysokością 4114 metrów npm jest drugim najwyższym na świecie płaskowyżem po Tybecie. Ma ponad 3000 kilometrów kwadratowych. Jest obszarem chronionym z uwagi na występującą tu niewielką populację niedźwiedzia brunatnego. Hmnn.. Kto by się spodziewał? Kolejny postój wypada przy obozowisku. To połaczenie posterunku wojskowego z namiotami dla turystów. Ale najważniejszym miejscem jakie tu widzimy jest toaleta. Ja w każdym razie wciąż potrzebuje częstych wizyt w tym przybytku. Od rana nic nie jadłem i nie zanosi się na zmianę. Szkoda nam bardzo, że tak niezwykłego miejsca nie możemy podziwiać przy ładnej pogodzie, z widocznymi być może gdzieś na horyzoncie jakimiś wyższymi górami. Przerwy są bardzo któtkie. Tyle, żeby wyskoczyć na chwilę, sięgnąć okiem po horyzont, westchąć z zachwytu, zrobić zdjęcie i błyskawicznie pakować się do środka. Mijamy Shausar Lake. Teraz już będzie w dół w stronę Nangi. Przy jeziorze kolejne obozowisko dla turystów. I kolejna toaleta. Rozpoczynamy zjazd. Tam gdzieś przed nami powinna być wielka Nanga Parbat. No ale z racji takiej a nie innej pogody, widoków brak. Zjazd jest bardzo długi. Bo musimy z 4 tysięcy zjechać na tysiąc metrów. Zaczynają się pierwsze wioski. W końcu do pokonaniu tysiąca zakrętów znaleźliśmy się w dolinie. W Astore przerwa na obiad. Ja dziś tylko patrzę na to co reszta je. Dla mnie zostaje tylko cola. Objeżdżamy wielki masyw Nangi Parbat. Trasa wiedzie cały czas w dół, bardzo wąską doliną w którą wciska się wzburzona rzeka, pędząca ku Indusowi. Krajobrazy za oknem wciąż imponujące. Nasza droga najcześciej wiedze wykutą w skale półką. Dzień ma się powoli ku końcowi. A droga bardzo się dłuży. Już wiemy, że nie mamy szans dotrzeć na miejsce. Poszukamy noclegu gdzieś wcześniej. Dolina się rozszerza, za chwilę pojawi sie Indus.
Przejeżdżamy mostem nad Indusem i ten sposób jesteśmy znów na Karakorum Highway. W trzydzieści minut dojeżdżamy do Rakhiot Bridge. Tu znajdujemy hotel. Niestety wolnych pokoi nie ma. Na szczęście znajdują się miejsca w dopiero co budowanej części. Łóżek brak, ale za to są materace. Dla nas takie luksusy są zdecydowanie wystarczające. Wieczorem ma być całkowite zaćmienie księżyca. Jarek ów fakt przeżywa przez cały wyjazd. Niestety pogoda niezbyt sprzyjająca, bo chmury złośliwie zawisły nad naszą doliną. Ja kontynuuję głodówkę i tylko przypatruję się jak reszta z apetytem wcina kolację. Odpuszczam sobie oczekiwanie na zaćmienie. Nie mam sił i czuję, że jestem bardzo zmęczony. Zasypiam w sekundę. Budzę się jak wraca ekipa podziwiająca księżyc. Niestety widać było tylko pierwszą fazę zaćmienia, potem do akcji wkroczyły chmury. Spać.