[zobaczyć k2] – Dzień dwudziesty czwarty. Nanga Parbat czyli szalona jazda ku widokom.

Posted on BLOG

Dzień dwudziesty czwarty. Nanga Parbat czyli szalona jazda ku widokom                                                                                                                                  28 lipca 2018 r.

      Plan na dziś to Nanga  Parbat oglądana z Fairy Meadow, najpopularniejszego punktu widokowego. Oczywiście słowo  najpopularniejsze nie oznacza tłumów jak  nad Morskim Okiem. Miejsce to jest znane po prostu z pięknego widoku i jest stosunkowo łatwo dostępne. Właśnie, Nanga Parbat jest najbliżej położonym ośmiotysięcznikiem od szeroko rozumianej cywilizacji. W zasadzie od głównej drogi trzeba godzinkę podjechać autem  terenowym i w  jeden dzień podejść do bazy pod szczytem. Wszystkie inne wymagaja wielodniowych wędrówek przez  doliny i przełęcze. No skoro tak blisko to my też chcemy.
Po śniadaniu podchodzimy do mostu, gdzie widać infrastrukturę turystyczną.  Jest kilka sklepików, jakiś bar no i najważniejsze,  stoją i czekają jeepy. Oczywiście można iść na piechotę, ale zajmie to z półtora dnia, a my tyle czasu nie mamy. Samolot już za trzy dni. Karim z Hanifem zdaje się już wczoraj wieczorem załatwili, wiec kupujemy tu tylko coś na drogę i wracamy pod hotel, gdzi eczekają już na nas auta. Ładujemy się do czterech jeepów i ruszamy. Kierowcami są oczywiście mieszkańcy wioski do której jedziemy. Tylko oni mogą przewozić ludzi i towary na tej trasie.

     Z  początku to spokojna jazda serpentynami mozolnie pod górę.       Z każdym zakrętem widok na doliną Indusu robi się coraz rozleglejszy.  Szkoda  tylko, że chmury cowają przed nami ostatni wysokogórski plan. Przystajemy przy wjeździ edo bocznej doliny prowadzonej pod naszą górę.

     Kiedy my tak zachwycamy się widokami nadchodzi miejscowy starszy człowiek. W ręku trzyma reklamówkę z drobnymi zakupami. Wygląda jakby na chwilę wyskoczył do sklepu. Tylko ten sklep to cały dzień w  jedną stronę! Chwilę rozmawia z kierowcami i zaraz potem jak gdyby nigdy nic idzie dalej.

      Ruszamy dalej. I zaczyna się jazda… Droga prowadzi w bardzo stromej i głębokiej dolinie. Jedziemy wyciętą w stromym zboczu wąską, ledwo mieszczącą auto półką. Nasze jeepy nie mają drzwi więc czujemy tą przestrzeń jeszcze wyraźniej. Kierowcy sobie z tego nic nie robią, tę trasę pokonują setki razy, ale  na nas jazda robi niesamowite wrażenie.        Jedziemy trawersem jakieś 500 metrów powyżej dna doliny. W wielu miejscach pólka odcina się od  przepaści pionową linią. A koła  naszego auta 20-30 centymetrów od krawędzi. Są emocje. Wielkie emocje.

     Okazuje się, że to nie koniec atrakcji. W pewnym momencie przed nami ukazuje się most. Muszę się przyznać, że  różne już mosty widziałem, ale ten potrafił zadziwić. Na oko wygląda jakby miał zachwile się zawalić pod własnym ciężarem, ale po chwili jużzachwycaem się znajomością fachu przed budowniczych. Wszystko zgodnie ze sztuką budowlaną.  No dobra, zachwycać się może i  można, ale przejeżdzać po tym? No chyba nie bardzo.       Na szczęście bokiem  można nasz przejaw myśłi inżynierskiej objechać. Korzystamy z tego skwapliwie. Objazd przekracza potok i już wiemy, że most używany jest wtedy, gdy spływającej wody jest za dużo.      W niewielkiej odlegości widzimy już pierwsze zabudowania. Nasz szalona jazda powoli się kończy.

      W końcu dojeżdżamy do wioski. Wysiadamy na nieco miękkich nogach. Po wielu drogach jeździło  się po świecie, ale  nikt z nas czegoś takiego nie przeżył. Totalny odlot.  Uczucia i emocje wprost nie do opisania.

      Wysiedliśmy z aut.  Krótki odpoczynek i zaraz ruszamy do Fairy Meadow. To ponoć półtorej godziny w górę doliną. Dostajemy „opiekuna” z AK-47 i ruszamy. Będzie ciężko. Dalej nic nie jadłem od półtora dnia. Cała  moja wypracowana forma z treku i wysokogórskiej aklimatyzacji    została w wychodkach Skardu i płaskowyżu Deosali. Jestem tak słaby, że wygląda to aż komicznie. Każdy krok wykonuje  dwa razy wolniej i co kilkanaście kroków muszę przystanąć. I jak tu się skupić na podziwianiu doliny? A  jest co! Jakże tu inaczej niż w Karakorum. Przed wszystkim rzuca się w oczy fakt, że jest… zielono! Są lasy, pachnie drzewem, igliwiem, zielonością. Przed nami zamiast Nangi tylko chmura. Ale ponoć ma się rozwiać po południu. Zobaczymy. Ścieżka wznosi się powoli w górę doliną. Błogosławię ten fakt, że nie jest stromo. Jakoś da się iść. Choc tempo żałosne, a zmęczenie jakbym conajmniej biegiem pokonywał tę trasę.       Na szczęście tempo nie jest zbyt szybkie, więc grupa nie musi na mnie aż tak długo czekać.      Poźniej każdy poszedł swoim tempem, Zatem mogłem iść spokojnie. Po  ponad dwóch godzinach czuję, że już niedaleko. W oddali widzę czoło lodowca. Droga trawersuje teraz ogromną morenę boczną.     Jest! W końcu doszliśmy.

      Na miejscu zastajemy raczkującą infrastrukturę turystyczną.  Ale w fazie dynamicznego wzrostu. Domki, namioty chaotycznie rozrzucone po  wielkim wypłaszczeniu ponad doliną. Da się zauważyć, że to miejsce odwiedzają pakistańscy turyści. Tych zza granicy jes tpo prostu za mało by móc utrzymać taki biznes. Okolica zresztą nie do końca spokojna, zatem nie ma się co dziwić, że nie walą tu tłumy turystow ze świata. Dla nas to akurat dobrze, bo nikt nie ma ochoty na tłumy znane z Morskiego Oka. Na samą myśl aż się wzdrygam. Brrr… 

Zatrzymujemy sie tu na noc. Domki  pachną świeżością i maja całkiem dobry standard. Całkiem spore jak na  dwie  osoby, z toaletą i tarasem widokowym. No  tylko widoku jakoś brak. Ale może jeszcze coś się zmieni w tej kwestii…
     Po południu chmury powoli zaczeły się rozstępywać. I coś zza tych chmur zaczynało się pokazywać.       Przed nami pokazywała się ściana Rakhiot i gdzieś ledwo widoczny główny wierzchołek.      Można  uznać, że widok  jest.

      Większa część ekipy poszła z Karimem na punkt widokowy. Ja sobie darowałem, nie doszedłbym nawet kilometr od obozu. Jak ruszali pogoda wyglądała obiecująco. Ale po  dwóch godzinach naszły chmury i zaczęło padać. Z minuty na minutę coraz bardziej intensywnie. Godzina,  dwie… W końcy przyszli. Zupełnie przemoczeni i zziębnięci. Niczego w zasadzie nie zobaczyli. Bywa i tak.
Kolacja zakończyla się sukcesem. Zjadłem ryż. Dobre i to. Jest zatem nadzieja. W międzyczasie wirus polował na inne osoby, zatem nikt nie mógł czuć się bezpieczny….

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *