[zobaczyć k2] – Dzień ósmy. Jhula czyli trochę jakby gorąco.

Posted on BLOG

Dzień ósmy. Jhula czyli trochę jakby gorąco                                                                                                                                                                                             12 lipca 2018 r.

   Wczesna pobudka. Kwadrans przed ósmą zarzucamy plecaki i zaczynamy. Nasza karawana wygląda imponująco. Są konie, dwóch przewodników, dwóch kucharzy, pięciu pomocników kuchennych, jedenastu tragarzy wysokościowych i 29 tragarzy do bazy. Łącznie 49 osób plus 16 uczestników trekingu. No nie powiem. Tłumnie sie wybieramy pod K2.

      Dojście do tego, ile właściwie osób liczy nasza ekipa zajęło nam tydzień, choć w zasadzie do dziś tego pewny nie jestem. Jak usłyszeliśmy, że  mamy tyle osób obługi to nic się nam nie zgadzało. Bo na każdym kolejnym noclegu nie widzieliśmy więcej jak kilkanaście osób. A prawie 50 to przecież już maly tłum. Szły z nami też konie, które dżwigały większą część bagażu. I to zapewne był klucz do zrozumienia sprawy. Otóż jak założyliśmy, że  jeden koń odpowiada trzem tragarzom, zaczynało nabierać to sensu. Na Concordii, po 8 dniach treku naliczyliśmy 13 tragarzy i sześć koni. Jeden z pomocników kuchennych i dziewięciu tragarzy wrócili z Paiju i Concordii. W każdym razie na koniec treku napiwki wypłaciliśmy na 49 osób. Znaczy jeden koń zarabiał za trzech tragarzy. Trochę bylo to skomplikowane 😉 

    Dziwne uczucie. Chodzenie po górach kojarzy mi się z noszeniem swojego calego ekwipunku. Zdarzyło mi się na kilka dni w Nepalu wynając tragarza, ale to był mój pierwszy wyjazd i skąd miałem wiedzieć, że 22 kilogramy w plecaku na czterech tysiącach to nie jest zbyt dobry pomysł? I jeszcze w Ladakhu wynajmowaliśmy konie. Ale trasa była długa, a wszystko trzeba było nieśc na plecach. A teraz jest na bogato. O ile 10 kilogramów oddanych tragarzowi to jeszcze norma, to cała kuchnia z wyposażeniem,  mesa, krzesła i zapasy żywności, które to wszystko zabraliśmy ze  sobą zakrawa na rozpustę. W pierwszy odruchu chcieliśmy zrezygnować z namiotu – mesy, stolików i krzesełek bo wydawało nam się, że to już przesada. Daliśmy się przekonać szefowi agencji, że niewiele to zmieni w kwestii ceny acz znacząco uchybi komfortowi. Zatem machnęliśmy ręką i uznaliśmy, że raz w życiu spróbujemy komfortu na poziomie typowego trekingu bagatych turystów z Zachodu.

     Opuszczamy gościnne Askole i ruszamy na wschód. W kierunku lodowca Baltoro i szczytów, które mamy nadzieje zobaczyć.

       Początek wiedzie w miarę szeroką doliną. Droga jest wygodna, Askole leży na około 3000 metrów npm morza. Dolina rzeki Braldu wznosi się bardzo powoli, zatem nie powinniśmy mieć jakiś większych kłopotów z aklimatyzacją. 

       Mimo, że grupa jest duża, to  jednak w trasie  nie widać tego specjalnie. Każdy ma swoje tempo i każdy może mieć góry dla siebie. Poza nami dziś nie wyszła żadna grupa trekingowa. Ale wiemy że wyżej nie ma zbyt dużo ludzi. Wiemy też, że działaja dwie polskie wyprawy, które mamy nadzieję spotkać. Jest Adam Bielecki na Gashebrumach i Andrzej Bargiel z  Januszem Gołębiem, mający w planie pierwszy w historii zjazd na nartach z K2.

      Po godzinie marszu mijamy punkt kontrolny parku narodowego. Wypełniamy jakieś papiery i droga wolna! Po kilkudziesięciu minutach ścieżka schodzi blisko rzeki. Przed nami jakieś anonimowe, choć pięknie wyglądające ostre, ośnieżone szczyty.

      Mijamy grupkę miejcowych, którzy najwyraźniej w przepływającej rzece szukają jakiś minerałów.


Czas na pierwszy most. Przechodzimy nad mocno wzburzonym potokiem wypływającym z lodowca Biafo. To jeden z dłuższych lodowców w Karakorum. Jego długość przekracza 55 kilometrów.

      Za mostem widzimy już czoło lodowca Biafo, który przyjdzie nam zaraz przejść. Pogoda dalej świetna, choć zaskakuje mnie temperatura. Jest pewnie koło 30 stopni plus mocno operujące słońce. Idziemy teraz przez duże wyplaszczenie. Wiaterek dość lekki i jak zanika to naprawdę nie ma czym oddychać. Skwar.

      Chciałoby się schować w jakimś  cieniu. Ale takowego w zasięgu wzroku niestety nie widać. I jak tu sie skupić na widokach.

     Nasi tragarze zrobili sobie postój przed wejściem na lodowiec. Zasadniczo mam ochotę na to samo, ale ponoć gdzieś niedaleko planowany jest dłuższy postój. Wszyscy zresztą juz poszli, więc zmuszam się i idę dalej.

    I faktycznie. Widzę zieloną oazę. Na miejscu trochę błota, skąpo rosnąca trawa. Obok przepływa powolny strumień. To chyba jakaś zbłąkana odnoga rzeki spływającej z lodowca Biafo do Braldu. Swoją drogą Korophon, bo tak się nazywa to miejsce, leży na końcu tego lodowca. I najważniejsze. Jest trochę cienia. Co za ulga.

    Treking jest na bogato, co oznacza, że mamy zapewniony w połowie dnia lunch. Co będziemy jeść? Ciapaty, puszka tuńczyka, serek topiony, herbatniki, musli, miód i dżem. Jest też zupa. Niestety to tylko wielki gar zupki chińskiej. Nie jadam od lat i skręca mnie na samą myśl, bym miał ją spróbować. Ale jestem odosobniony w tej kwestii. Reszta wcina i sobie głośno chwali. Na zdrowie. Jest jeszcze herbata.

     Przeczekujemy godzinkę w cieniu, ale  w końcu trzeba wyjść na słońce. Juz po 14, samo się nie dojdzie na miejsce noclegu.     Schodzimy z moreny i pojawiają się nowe widoki.      Teraz ścieżka wznosi się w górę i prowadzi kilkadziesiąt metrów ponad dnem  doliny.

    Nie trwa to długo, spadamy do rzeki gdzie widzimy smutny i bardzo śmierdzący obrazek. Na kamieniach leży martwy koń w dość posuniętym stadium rozkładu.        Znów idziemy w górę i wyciętym w  skale trawersem pokonujemy strome zbocze.

     Przejście jest bardzo efektowne, ale bezpieczne. Szeroka ścieżka, nawet nie przeszkadza, że po prawej kilkudziesięciometrowa przepaść.  Nisko w dole szumi rzeka,  a słońce niestety nie odpuszcza.

      Skręciliśmy w boczną dolinę. Po  drugiej stronie widać już miejsce naszego noclegu – camp Jhula. Przystaję, spoglądam. Troche zieleni, jakiś niewielki kamienny schron i małe, strzeliste budki rozstawione w niewielkiej odległości od siebie. Nie mam  pojęcia co to jest.
Niestety nie da się przejść w tym miejscu rzeki. Oczywiście jest zbyt rwąca i biada nieszczęśnikom, którzy by spróbowali przeprawy. Musimy dostać się do mostu, który odległy jest o dwa kilometry stąd. Ech… Idziemy wpierw po obłych głazach. Kamienie uslizgują się spod butów. Mordęga. Ale za chwilę jest jeszcze gorzej. Bo przez kolejne kilkaset metrów wleczemy się stawiając kroki  w sypkim piasku. Niczym na  pustyni. Buty zapadają się do kostek. 

      W końcu most. Mam na dziś już dosyć. Jeszcze kilometr wdłuż rzeki i jesteśmy. Jhula. Jest kilka minut po piątej. Wysokość około 3150m. Zatem przez cały dzień wznieśliśmy się o całe 150 metrów. Niewiele.  Zrzucam plecak i długi czas leżę.
Miejsce wygląda dość podle. W miejscu gdzie rozbijamy namioty zalega kilkucentymetrowa wartwa pyłu. Zostanie on z nami już do końca wyjazdu. Na plecaku, namiocie, ubraniach. Poza nami jest jeszcze jedna niewielka kilkuosobowa grupa. A tajemnicze budki okazały się toaletami. Co za pomysł… Nie wiem czy się śmiać czy płakać. Każdy wychodek stoi dumnie i samotnie. Jest ich ponad 10. Betonowe ściany i stalowe rdzewiejące pomalowane na zielono drzwi. Nie rozumiem idei.
Rozstawiliśmy namioty. Można dalej odpoczywać.


      Po zachodzie słońca szybko robi sie ciemno i zimno. Siadamy do kolacji.

      Kolacja oczywiście przedłuża się w nieskończoność z każdym kolejnym  pojawiającym się termosem. Jednak stoliki i krzesełka nie są takie  złe…

       Przed snem jeszcze wyciągam statyw i próbuję zrobić kilka nocnych zdjęć nieba, bo te zachwyca. Dochodzą do mnie odgłosy rytmicznego klaskania i śpiewu. To tragarze umilają sobie wieczór zabawą. Za bębny robią kanistry na wodę bądź paliwo. Dodatkowo można wspomóc się  miarowym klaskaniem. Do tego śpiew i przepis na zabawę doskonały. Podchodzę i wsłuchuję się. Ileż w tym emocji i radości.

      Czas spać, Jutro wstajemy bardzo wcześnie. Pomysł jest taki, by wyjść koło 7 rano i przez kilka godzin jeszcze mieć znośną temperaturę podczas wędrówki. W południe zalec na dłużej i przeczekać największy upał. Plan jest dobry, tylko żeby na wakacjach wstawać o 5:30. Ratunku….

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *