[zobaczyć k2] – Dzień siódmy. Askole czyli koniec i początek

Posted on BLOG

Dzień siódmy. Askole czyli koniec  i początek.                                                                                                                                                                                              11 lipca 2018 r.

      Rano przed hotelem czeka na nas sześć jeepów.  Cztery są dla nas, a w pozostałych dwóch jedzie obsługa treku i nasze zaopatrzenie. Krótko po śniadaniu, kilka minut przed ósmą, wsiadamy i ruszamy. Pogoda caly czas fantastyczna. Błękitne niebo, żadnej chmurki i dość ciepło. Ponoć do Askole jest 6-8 godzin jazdy. Chciałbym w to wierzyć…
Jedziemy wdłuż Indusu, z każdą minutą widoki coraz rozleglejsze.

     Po  kilkunastu minutach przekraczamy Indus. Przejeżdżamy nowym mostem, ciesząc się, że jest. Bo obok nowego pozostawiono stary most.        Wiszący na stalowych linach o drewnianej konstrukcji. No, trzeba przyznać, że  kiedyś to były emocje.
     Pojeżdzamy na grzbiet oddzielający dolinę Indusu i Shigar.

     Na wypłaszczeniu stajemy na małą przerwę fotograficzną. Jak  tu pięknie!   A potem przez kolejne kilkanaście minut jedziemy wdłuż rozległej wioski Shigar.

     Za wioską dolina cały czas szeroka. Jedzie się bardzo dobrze. Droga wciąż asfaltowa.

     W końcu asfalt musiał się skończyć. W pewnym momencie droga przecina wyschnięty potok. Widać, że niedawno musiało tu dziać się wiele, bo została jeszcze duża warstwa wysychającego naniesionego błota. Wysiadamy z jeepa i skacząc po kamieniach i wybierając płaty bardziej wyschniętego terenu przeprawiamy się na drugi brzeg. Po nas przejeżdżają auta. Wszystko poszło całkiem sprawnie. Wsiadamy i ruszamy dalej.


     Znów postój na rozprostowanie nóg. Zatrzymaliśmy się w centrum wioski, przy meczecie.      Dolina skręca na wschód. Zauważalnie też się zwęża. Przed nami posterunek wojskowy.       Trochę trwa sprawdzenie naszych pozwoleń, paszportów. 

       Mijamy Dassu. Kiedyś, jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych, droga kończyła się już tutaj. I stąd pod K2 należało iść pieszo. Teraz jednak drogę poprowadzono dalej aż do Askole, dzięki czemu trek skraca się o 3 dni w jedną stronę. Niewiele dalej zatrzymujemy się na obiad. Można rozprostować nogi. Usiąść i odetchnąć chwilkę od nadmiaru wrażeń. Oczywiście menu bez żadnych niespodzianek. Ryż, curry, mięso i warzywa.

     Dalej dolina robi się coraz węższa. Droga wije się wbijając w pionową półkę skalną wysoko nad szumiącą rzeką. Należy mieć tylko nadzieję, że żaden kamień akurat nie spadnie wtedy jak przejeżdżamy. Średnia prędkość spada do 10-15 km/h. Cały czas trzęsie nami okrutnie.

      Kolejny most. Ten już wygląda jakby miał się zaraz rozpaść. Przejeżdżamy powoli, napięte lini kołyszą konstrukcją. Znów się udało.

     Mijamy terenową Toyotę robiącą za transport publiczny. Kilkanaście osób ściśniętych na pace jednak nie narzeka na warunki. Cieszą się, że jadą. Pozdrawiają nas machaniem ręki i uśmiechem.

     Tymczasem ściany zrobiły się jeszcze bardziej strome, góry wyższe, dolina jeszcze bardziej ciasna. Pokonujemy właśnie przełom rzeki Braldu. Auta wspinają się serpentyną w górę wielkiego zbocza, by po chwili spaść prawie na sam dół, blisko rzeki. Znów do góry, kolejne sto zakrętów. Jak w górskiej kolejce…

     Jedziemy drogą wciętą w wielkie osypujące się zbocze. Z góry co chwila sypią się jakieś drobne kamienie. Tumany kurzu spod aut mieszają się z pyłem z osuwających się kamieni. No, nie powiem. Są emocje.

     Uff, dolina ciut szersza. Do Askole już niedaleko.

      Po siedmiu godzinach jazdy, kiedy jesteśmy już kilka kilometrów od Askole niespodzianka. Drogę zagradza nam wzburzony potok niosący dużo błota i kamieni. Co ciekawe, jeden z naszych jeepów, jadącego kilka minut przed nami, nie ma. Musiał przejechać zanim pojawiła się woda. Co oznacza, że ten cały potok to kwestia ostatnich 2-3 minut. Stoimy i nieco bezradnie patrzymy przed siebie.

      Gdzieś kilkaset metrów ponad nami, na skalistym zboczu widzimy spory szaro-brunatny wodospad. To musi być sprawca naszego postoju. Nie zanosi się zatem na to, byśmy mieli szybko przeprawić się na druga stronę.

       Stoimy lekko zdezorientowani. Tak blisko już byliśmy. We wsi czeka część naszej ekipy, która teraz pewnie zadaje sobie pytanie – gdzie my jesteśmy? Plany związane z rozbiciem obozowiska i kolacją należy odłożyć na… No właśnie nie wiemy ile to może potrwać. Nie wygląda to dobrze, bo z sekundy na sekundę „potoczek” jest coraz bardziej głośny, kamienie staczające się z prądem coraz większe. Wtem ktoś krzyczy i pokazuje ręką….

     To nieprawdopodobne. Z góry nadciąga wielka masa kamieni, błota i wody. Wrażenie tym większe, że lawina schodzi bardzo, bardzo powoli. Kolorem i konsynstencją przypomina to wylot wielkiej betoniarki.

      Lawina wydaje głośny pomruk, słychać jak  wielkie głazy ocierają o ściany żlebu. Nasza droga została zalana przez mieszaninę błota i  kamieni. Przed naczymi oczami przetaczają się okazy wielkości wielkości małego samochodu. I co teraz?

     Stoimy jak wryci. Oszołomieni widokiem i pokazem potęgi jakiego udziela nam natura. Mamy wiele szczęścia, że te kamienie nie wylądowały na dachach naszych samochodów. Zastanawiam się, gdzie spędzimy noc. Bo narazie wygląda na to, że nigdzie się stąd nie ruszymy.

      Naszym pakistańskim przewodnikom ten pokaz też przypadł do gustu. Smartfony idą w ruch. Jednocześnie pada komenda, by odejść od żlebu na bezpieczną odległość, gdyż jest spore niebezpieczeństwo obsunięcia się ziemi. A chyba nikt nie ma ochoty zjechać w towarzystwie błota i głazów kilkaset metrów w dół do rzeki.

      Miejscowi jednak podeszli i spojrzeli lekko beznamiętnym wzrokiem. Widać, że ta „atrakcja” nie zrobiła na nich wielkiego wrażenia. No i skoro nic nie można zrobić to nie ma się czym martwić.

     Odeszli na kilka metrów i usiedli w cieniu stromego skalistego zbocza.

      Po godzinie wszystkie większe kamienie zdążyły dolecieć do Braldu. Ale cały czas przelewały się z hukiem masy wody. Były one w szaro-stalowo-betonowym kolorze. Dało się zauważyć pewną rytmiczność intensywności strumienia. Minuta spokojnie, potem kolejna minuta wzmożonego huku spadającej wody. Znów troche ciszej i znów głośniej.
Pierwszy podniósł się nasz kucharz Karim. Za nim ruszyło kilka osób by sprawdzić co się da zrobić.

      Karim stanął przy brzegu i spojrzał w górę. Ustawił kilka kamieni, kilka innych wrzucił do potoku. Po czym żwawo przeskoczył przez ów betonowy zdrój. Był po drugiej stronie i zaczął podrzucać kamienie by zrobić przejście.

      Tak naprawdę nikt z nas nie dopuszczał do głowy pomysłu, że mamy się teraz przez to przechodzić. Przecież to jakaś abstrakcja. A jednak… Wpierw przeprawione zostały kobiety z drugiej strony potoku a po chwili byliśmy już na drugiej stronie, doładowani całkiem sporą dawką andrenaliny. Dodatkowo nasze nogi zyskały na urodzie za sprawą krótkotrwałej, aczkolwiek intensywnej kąpieli błotnej.

      Jeszcze nie do końca dowierzając całej sytuacji po chwili widzimy kolejny błotny strumień. Przechodzimy go z marszu bez cienia emocji.


Na nogach odkłada się kolejna warstwa błota. 

       Zaraz dalej czeka na nas jeep, jedyny który przejechał chwilę przed lawiną. Pakujemy się do środka i w dziesięć minut jesteśmy w Askole. W końcu. Po 32 godzinach jazdy autobusem, dwóch dniach czekania na permit i 9 godzinach szalonej jazdy autem terenowym. Koniec podróży i początek  treku.  Ufff.
Samo Askole to zielona wyspa otoczona ośnieżonymi górami. Drzewa, uprawne pola, a pomiędzy nimi proste i skromne domy. To punkt wyjściowy dla wszytkich wypraw zarówno wspinaczkowych jak i trekingowych. Właśnie turystyka jest głównym źródłem utrzymania dla miejscowych. Znajdują zatrudnienie jako obsługa treków i wypraw jako tragarze, kucharze, pomocnicy. Wypożyczają też swoje konie lub muły na potrzeby karawan.

      Do końca dnia jeszcze trochę zostało, zatem idziemy na mały spacer po wiosce. Od razu trafiamy na sklep. A pod nim siedzi grupa miejscowych, prawdopodobnie kilku z nich jutro pójdzie z naszym trekiem jako tragarze.

      Wioska jest rozległa. Domy zbudowane są najczęściej z drewna  i oblepione wyschniętą gliną. Jest kilka sklepów, oczywiście także meczet.

W pewnym momencie  zauważamy na szczycie drzewa jakąś postać.       Pojęcia nie mamy co ona tam  robi, ale mam wrażenie, że chyba łatwiej być tragarzem.

     Na uliczkach spotykamy dużo biegających dzieci, mężczyni siedzą razem przed domami. A kobiety, jak to w kraju muzułmańskim, pochowane po  domach. Widzimy ledwie kilka.

     Wracamy do naszego obozowiska. Wciąż jest ciepło. Postanawiamy zatem nie rozbijać namiotów. Rozkładamy tylko karimaty i śpiwory. Jeszcze kolacja i potem długie rozmowy przy herbacie. Jutro zaczynamy, każdy pewnie zadaje sobie pytanie jak to będzie. 

    A noc pod gwiazdami prześliczna.     Zanim zasnąłem długo jeszcze patrzyłem się w gwiazdy. Bo jak tu nie patrzeć i się nie  zachwycać… Dobranoc…

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *