[zobaczyć k2] – Dzień piętnasty. K2 czyli marzenia się spełniają.

Posted on BLOG

Dzień pietnasty. K2 czyli  marzenia się spełniają.                                                                                                                                                                             17 lipca 2018 r.

 

         W nocy budzi mnie jakiś szum. Po chwili zdaję sobie sprawę, że ten hałas to odgłos kropel deszczu padającego na namiot. Później zrobiło się zimno i nad ranem musiałem zawijać się w śpiwór. Po raz pierwszy na tym wyjeździe. Już robi się jasno. Odsuwamy zamek w namiocie, strzepując lód przyklejony do zewnętrzej strony tropiku. W końcu jakiś mróz chwycił. Wyglądam z ciekawością i nadzieją.
O……! Na takie chwile człowiek czeka i po to wozi się przez pół świata.  Widok jest obłędny. Biegiem wyczołgujemy się ze śpiworów, narzucamy coś na siebie i już jesteśmy na zewnątrz. K2, Broad Peak, a drugiej strony Chogolisa. Wszystko jak na wyciągnięcie ręki. Zimno wcale nie przeszkadza. Andrenalina i ekstytacja zdecydowanie niweluje odczuwanie chłodu.

      Stoję w zachwycie i patrzę. Przede mną najwyższy szczyt Karakorum. Drugi co do wysokości szczyt na Ziemi. Wysokość 8611 metrów npm. Góra legenda. I widok nie mający sobie równych. Po chwili kątem oka widzę, że wszyscy z namiotów zdążyli wyjść i zaczyna się festiwal westchnień i zachwytów.

      Przed nami widać dwie ściany: południową i zachodnią. I pomiędzy nimi filar południowy. Rozpoznaję Ramię, Czarną Piramidę, drogi  Abruzzów i  Basków. Jest wszystko.

       Po prawej wysoko nad nami szczyt Broad Peaku.       Za plecami, na południu, charakterystyczny płaski wierzchołek Chogolisy. Ładnie prezentuje się niewysoki sąsiad K2, Angel Sar.

     Przez kolejne pół godziny odbywa się wielka sesja zdjęciowa. K2 w portrecie, K2 w panoramie. Pojedynczo, dwójkami, grupowo. Wszelakie konfiguracje. Jak  na celebryckiej ściance, ino fototapeta jest z  innej bajki.

Do szczytu przyczepił się wielki pióropusz z chmur. Na górze musi teraz mocno wiać.

       Zbieramy się w końcu. I w kilkanaście minut dochodzimy do głównej bazy pod Broad Peakiem. Większość namiotów to polska ekipa filmowa. Około 20 osób. Nie da się bardzo dowiedzieć co właściwwie kręcą. Kilka pytań i jakieś zdawkowe odpowiedzi. Dostajemy propozycję wymiany flaszki na hasło do wifi. Nie, to żadna wymiana. Bez wi-fi można wszak żyć 😉 Pojawił się nawet pomysł, by usiąść na kamieniu naprzeciw, wyciągnac  flaszkę i spożyć, ale to chyba byłaby przesada.

      Poza Polakami są Gruzini, co łatwo stwierdzić po wielkiej wywieszonej fladze na namiocie. Ogólnie bazowa atmosfera jest dość senna i wszyscy wyglądaja na znudzonych. Co w sumie dziwić nie musi, bo od zawsze największym wyzwaniem życia wyprawowego było, co robić w bazie, by nie umrzeć z nudów. Czujemy się jednak trochę jak nieproszeoni goście, którzy mącą ciszę i rutynę zwykłego dnia bazowego. Zatem nasz pobyt trwa ledwie parę minut i zbieramy się dalej.

        Podziwamy jeszcze bazową z toaletę. Bardzo nam się podoba taki model. Kucana z widokiem na Górę Gór. Dokładnie taka sama znajduje sie na Concordii.

       Drepczemy powoli dalej. Ciągle wzdłuż lodowca Godwin Austen. Mijamy samotnego tragarza. Zatrzymuje się by z nami zamienić kilka słów. Jak dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, to twarz mu się nagle ożywia. I zaczyna wspominac: „Ach.. Polska… Znam wielu polskich himlaistów. Byłem pomocnikiem kucharza na piewszej zimowej wyprawie na K2. Sami świetni przyjaciele. Wszystkich pamietam. Zawada, Lwow, Berbeka, Falko, Jankowski, Wielicki… To  były czasy….” Jestem pod ważeniem, od tego czasu minęło już 30 lat, a on opowiada o tym jakby to było ostatniej  zimy… Takie spotkania na szlaku to piękne dopełnienie widoków i własnych odczuć.

      Idziemy już ponad godzinę, a bazy pod K2 nawet nie widać. Dziś droga znów sie dłuży. Ale idzie się znacznie lepiej. Może to przez te widoki…       Z dołu doliny nadleciały tymczasem dwa śmigłowce. Zatoczyły łuk przed K2 i skierowały sie ku bazie pod Broad Peakiem.     Jeden przysiadł na chwilę w okolicy bazy. Możliwe, że ktoś został zabrany na  pokład z zamiarem zwiezienia do Skardu.      Z naszego miejsca poza bazą bardzo dokładnie widać obóz I i przedeptaną drogę, która do niego prowadzi.

      Kolejny zasłużony postój. Nad nami nieustająco Broad Peak, widać też schowane za moreną boczną namioty kolejnej bazy. Rozbita jest centralnie naprzeciw imponującego lodospadu spadającego z góry.  Stąd bardo ładnie prezentują sie trzy wierzchołki Broad Peaka: Północny, Środkowy i Główny.

      Niczym Trzy Korony….

      Czas ucieka, ale na to wplywu wielkiego nie mamy. Plan jest taki, że wpierw idziemy odwiedzić kopiec Gilkeya, a potem dopiero skierujemy swe kroki ku bazie pod K2. Już ją zresztą widzimy. Ponad setka namiotów. Zajmują wielką połać moreny bocznej. Ostatnie rozbite są już chyba przy wejściu na drogę normalną, czyli prowadzącą przez Żebro Abruzzi. Od kilku lat K2 przeżywa najazd tak zwanej zorganizowanej turystyki wspinaczkowej. Do tej pory taka zaraza panowała głównie pod Everestem, Cho Oyu czy ostanio Manaslu. Teraz jednak, w poszukiwaniu mocniejszych wrażeń i „ambitniejszego” celu agencje skierowały sie ku K2.  Jak to wygląda? Otóż wynajęci Szerpowie z Nepalu wpierw poręczują całą droga do szczytu, zakładaja obozy, wnoszą wyposażenie, sprzęt, jedzenie i butle z tlenem. Kandydat na pogromcę K2 realizuje przy pomocy doświadczonych przewodników plan aklimatyzacyjny, by w końcu iść na szczyt.  Tlen podawany jest już od 6-6,5 tysięcy metrów. Idzie się jedną dużą grupą w bardzo powolnej kolejce.

        W tym roku szczyt  jednego dnia zdobyła karawana złożona trzydziestu uczestników wypraw komercyjnych. W ciągu kilku kolejnych jeszcze dwadzieścia. Czytałem o pewnym Chinczyku, który przybył do bazy pod K2 na kilka dni przed wejściem. Szedł w towarzystwie opiekującego się nim Szerpy. Zaczął używać tlenu już od wysokości 6000 metrów. I tak dotarł w przeciągu czterech dni na wierzchołek. Nie wiem ile to ma wspólnego ze zdobywaniem góry. Zupełnie nie wiem.

     Oczywiście Szerpowie nie ograniczają się do prowadzenia. To kwestia standardu, jaki sobie mogą wykupić uczestnicy wypraw komecyjnych. Szerpa przygotuje posiłek, wysuszy buty, pomoże założyć raki, rano wcześniej wstanie by nagotować wody, obudzi wielkiego zdobywcę i podać śniadanie.  Nastepnie pomóc ubrać i towarzyszyć az do szczytu niosąc butle z tlenem i dodatkowy ekwipunek. Daleko mi od osądzania takiego zjawiska, bo każdy wybiera jak może i chce. Nasz trekking również opiera sie na pomocy tragarzy, także ktoś nam przygotowuje posiłki. Zatem potępianie takiego zjawiska może zalatywać lekką hipokryzją. Jednak chyba nie powinniśmy porównywać wspinaczki na szczyt od zwykłej turystyki. Wszak nawet sportowe grupy w drodze do bazy korzystają z tragarzy i ułatwień, których także my doświadczamy. Kiedyś kończyło się to w momencie rozpoczącia działaności na górze. Teraz już takich sztywnych granic nie ma, bo pojawili się tzw HAPsi. To skrót od high altitude porter, co znaczy tyle co tragarz wysokościowy. Noszą oni zaopatrzenie pomiędzy obozami, rozwieszają poręczówki w razie potrzeby, znacząco pomagając zdobywanie szczytu.
Gorzej, że wyprawy komercyjne utrudniaja dostęp do prowadzenia akcji górskiej  przez niezależnych wspinaczy, którzy chcą realizować różne cele sportowe. Kilka lat temu pod  najwyższym szczytem ziemi Simon Moro i Uli Steck planujący nową drogę na Evereście zostali pobici przez Szerpów, którym przeszkadzała w górze niezależna grupa. Duże pieniadze płyną tylko od turystów komercyjnych, stąd frustracja i złość wobec tych co jeszcze wyłamuja się z coraz bardziej obowiązujących reguł, gdzie rządzi tylko pieniądz.

      W końcu docieramy do kopca Gilkeya. Umiejscowiony jest on kilkanaście metrów nad doliną u stóp góry. Jesteśmy prawie na wysokości 5 tysięcy metrów npm. Znajduje się tu symboliczny cmentarz himalaistów, którzy nie wrócili z gór w doliny. Nazwa wzięła sie od Arta Gilkeya, amerykańskiego wspinacza, który w 1953 roku uczestniczył w wyprawie majacej na celu piewsze wejście na niezdobyty ówczas K2. Podczas akcji górskiej na wysokości 7700m u Gilkeya został zdiagnozowany zakrzep w nodze. Towarzysze podjęli heroiczną probę sprowadzenia go na dól, Prowadzona  kilka  dni akcja obfitowała w szereg dramatycznych wydarzeń. Konieczność zawrócenia do obozu w wyniku zbyt drudnej drogi zejścia, upadek czterech wspinaczy ,którzy tylko cudem zdołali wyjść z tego bez poważniejszych obrażeń i na koniec lawina która zabrała umierającego już wtedy Gilkeya. Najprawdopobniej to właśnie uratowało resztę ekipy, gdyż taka akcja przekraczała jednak możłiwości techniczne i ludzkie.  Aby uczcić pamięć Gilkeya usypano z kamieni  kopiec. Przez lata, gdy ofiar przybywało, kopiec i jego okolice zapełniały się  kolejnymi tablicami czy wyprawowymi talerzami z wygrawerowanymi nazwiskami ofiar.

      Szybko znajdujemy polskie ślady Pierwszy – to całkiem nowa tablica poświęcona pamięci Macieja Berbeki, który zginął w 2013 roku podczas zejścia z Broad Peaka, Niedaleko jest też druga, gdzie prócz Macieja Berbeki widnieje nazwisko Tomasza Kowalskiego, drugiej ofiary tamtej pamiętnej nocy.

       Kolejna to Tadeusz Piotrowski, który zginął schodząc po pokonaniu południowej ściany w roku 1986.       Jest też tablica Artura Hajzera, który spadł podczas wspinaczki  na Gasherbruma I.        Swoje  miejsce ma też Olek Ostrowski, który zaginał podczas zjazdu na nartach z Gasherbruma II.       Znajdujemy kolejne tragiczne  wspomnienie z roku 1986, talerz Wojciecha Wróża, kóremu nie udało się zejść po pierwszym przejściu południowego filara.       Tuż przy kopcu Gilkeya widzimy także tablicę upamiętniającą Wojciecha Wróża, zamontowana zapewne w ostatnich latach.
        Powoli spacerujemy po okolicach kopca czytając  kolejne nazwiska. To miejsce ma w sobie ogromny ładunek emocjonalny. Nie da się nie ponieść myślom ku tym, którzy stracili życie goniąc za marzeniem.          Jest też tablica Haliny Kruger – Syrokomskiej, która zmarła podczas pierwszej wyprawy kobiecej w roku 1982. Obok Dobrosława Miodowicz Wolf, ofiara z pamiętnego  lata 1986 roku.      Wszystko to u stóp K2 i z widokiem na bazę.

      Siedząc pod kopcem Gilkeya rezygnujemy z podejścia pod bazę. To przynajmniej godzina męczącej drogi przez niekończące się kamienie. Jest już dość późno, a dziś mamy wrócić na Concordię. To kawał drogi. No i mamy w głowie nieporywającą atmosferę w bazie pod Brod Peakiem. Z tego co wiemy to  Andrzej Bargiel i Janusz Gołąb działają gdzieś w górze. jak i ponoć większość wspinaczy. I w bazie pustki. Zatem teraz tylko w dół.

       Schodzimy tym razem nie męczącą drogą przez morenę tylko  samym lodowcem. Idzie się o wiele lżej. Wiem, że w dół, ale droga jest  równa, nawiechnia stabilna. No zupełnie inna jakość.        W pewnym momencie, gdzieś niedaleko bazy pod Broad Peakiem stajemy na postój. Będzie lunch! Już idą pomocnicy kuchni z herbatą. Rozkłądamy sie na kamieniach przy lodowcu. Poza herbatą jakieś bakalie i ciastka. Ale to i tak bardzo miłe.       W międzyczasie można dokładnie przyjrzeć się Górze. Udaje mi się wypatrzyć namioty obozu pierwszego na drodze prowadzącej Żebrem Abruzzi.      A  chwilę później widze obóz II. Z racji wielkiej ilości namiotów i ludzi część obozu znajduje się kilkadziesiąt metrów poniżej.        Przy okazji dłuższego postoju na obiad zaliczamy kolejną sesję fotograficzną.     Koniec obiadu. Trzeba ruszać.       Mijamy bazę. Nawet nie zachodzimy tylko wciąż lodowcem szybkim tempem chodzimy dalej.            Dochodzimy do miejsca skąd dzisiaj wyruszaliśmy Zabieramy resztę rzeczy i dalej w dół. Wróciliśmy na morenę. Droga zrobiła się monotonna. Krok za krokiem, Krok za…  Po kolejnej godzinie gdy zalegliśmy bez słowa na kamienie stwierdzamy, że schodzenie również męczy.
      Jak to się dłuży! W końcu widzimy namioty na Concordii i górujący nad obozowiskiem Mitre  Peak. Co za ulga.  Prawie w domu….       Schodzimy do potoku i ostatnimi siłami podchodzimy w górę. Znów ta sama góra lodowa….

     W końcu jesteśmy. Do kolacji jeszcze troche czasu. Trzeba przemyśleć plany i przeliczyć dni. Wydaje się nam, że potrzebujemy dnia odpoczynku. Zwłaszcza ci, ktorzy chcą iść na przełecz Gondogoro. Niestety oznacza to rezygnację z wizyty i noclegu w bazie pod Gasherbrumami. Ale mając w pamięci mozolną i męczącą drogę pod K2 i wiedząc, ze do tej bazy jest jeszcze dalej, to odpuszczamy. Będzie dzień wolny. No i przez to też wystrczy czasu na wizytę pod Nanga Parbat. Coś za coś. Nanga wygrywa z Gasherbrumem I.

Zatem kolacja odbywa się w luźnej atmosferze. Bo jutro należny wszystkim odpoczynek…. Hurra.. .I kolejna szansa na  ładne widoki z Concordii.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *