[Kanczendzonga – Dziki Wschód Nepalu]. Dzień ósmy – Gyabla czyli himalajski maraton

Posted on BLOG

Dzień ósmy – Gyabla czyli himalajski maraton .

29 października 2019

Sukethum /1576m/ – Gyabla /2730m/

Pobudka o 5:30. Dopiero świta. Przed nami dziś długi dzień. No ale odpoczęliśmy wczoraj, więc może dziś nie będzie tak źle. Zaczynamy koło siódmej.

Dolina jest wąska, ograniczona stromymi ścianami ginącymi gdzieś hen wysoko, wysoko. Jeszcze kwadrans nie minął, a już przechodzimy na drugą stronę rzeki. Pogoda stabilna. Niby są jakieś chmury, ale jest ich niewiele i niedługo pewnie wyjdzie słońce. Pocieszamy się, że szybko do nas nie dotrze. Dolina jest bardzo mocno wcięta pomiędzy góry. Tu wręcz panuje lekki półmrok. Przechodzimy kolejny most.   Nie było łatwo Nepalczykom poprowadzić tędy szlak. Napotykamy po drodze zbudowane z kamieni i betonu schody. Z poręczami! Swoje lata już te ułatwienia mają, ale trzymają się na szczęście dobrze. Można śmiało iść.Po  dwóch godzinach dochodzimy do wielkiego osuwiska. Wygląda naprawdę niezwykle. Jakby zjechało tu pół góry. Na szczęście ta wielka kupa kamieni jest po drugiej stronie, choć trzeba przyznać, że na nasza ścieżka także prowadzi przez niewielkie osuwisko. Chwilę później trzeci już dziś most.Nieco powyżej widzimy dwa kolejne mosty.  Oba już wyszły z użycia. Miało  do południa nie być żadnej herbaciarni. A tu niepodzianka. Skoro jest.. to stajemy.Droga cały czas wiedzie praktycznie przy samym potoku. Nie da się poprowadzić tego wyżej, bo nad nami pionowa skalna ściana. Szlak jest zadbany. Często są to ułożone z kamieni stopnie, czasem widziane już wcześniej schody czy chodniki z betonu.Dolina wznosi się dość powoli w górę. W zasadzie nie czuć specjalnie, że podchodzimy. Oczywiście, często są strome i krótkie podejścia. Ale są na tyle niewielkie, że nawet nie pozwalają się jeszcze zmęczyć.Nie brakuje też małych mostków, na których można sprawdzić swoje zdolności do utrzymywania równowagi.Kolejny tea house. Nasz przewodnik widać nie jest w tej kwestii dobrze poinformowany. Ale równie dobrze sytuacja z dostępnością po drodze takich przybytków może zmieniać się dość dynamicznie.Przez kolejny potok przechodzimy po stalowym moście.Idziemy teraz w gęstym lesie. Z oddali dobiega nas narastający wielki szum przelewającej się wody. To jakiś wodospad na naszej rzece. Musi być naprawdę wielki. Niestety nie da się podejść by zobaczyć coś więcej. Tylko jakieś kawałki widoku poprzez gałęzie.Podeszliśmy ponad próg wodospadu, dolina znów się wypłaszcza.Po przejściu na drugą stronę odpoczynek. Według mapy teraz czeka nas kilkaset metrów stromego podejścia. I właśnie w tym momencie pokazuje się słońce i robi się od razu gorąco. A przecież jeszcze nie ma 10 rano. Szlak zakosami pnie się mocno do góry. Wpierw lasem, który trochę dawał jeszcze osłonę przez słońcem. Ale po 30 minutach las się kończy.Przekroczyliśmy już 2000 metrów npm. Las się skończył i cienia brak. Ciężko. W podgrupach i pojedynczo dochodzimy do Amjilosy. Tu mieliśmy dojść wczoraj. Dziś zajęło nam to ponad 5 godzin. Padamy i chowamy się w cieniu. To dopiero połowa drogi, ale już nie będzie tyle podejść.  Taką przynajmniej mamy nadzieję.Trzeba ruszać dalej. Widać, że jeszcze trochę trzeba będzie podejść. Niestety w słońcu. Pocieszamy się, że jak przejdziemy za najbliższy grzbiet, to wejdziemy już w strefę cienia. Aby tylko tam dojść. Jednakże po przerwie na początek 50 metrów zejścia i potem cały czas podejście w pełnym słońcu. Amjilosę zostawiamy gdzieś z tyłu i w dole. Jesteśmy kilkaset metrów ponad doliną i widoki są całkiem przestrzenne.Już blisko grzbietu. Wysokość  prawie  2700 metrów. Znów przerwa przy jedynej okazji na cień.Dolina pod nami wygląda imponująco. Stromo opadające zbocza porośnięte gęstym lasem.

W końcu grzbiet. Po chwili okazuje się, że po drugiej stronie czeka na nas czarodziejski, pełen bambusów i rododentronów las. Od razu chłodniej. Patrzymy w górę doliny. Jesteśmy na wysokości naszego dzisiejszego noclegu. Niestety za chwilę czeka nas kilkusetmetrowe zejście do rzeki. Dochodzi piętnasta. Czuję, że forsowne podejście w upale pozbawiło mnie sił. I chyba nie tylko mnie. Wszyscy coś umilkła i w dużych odstępach idziemy przed siebie. Ale wcale nie było w dół. W międzyczasie trzeba było zaliczyć dwa solidne podejścia by w końcu zejść do doliny. Jest już późno. Zmęczenie daje znać o sobie. Przed nami  jeszcze ze dwie godziny, a słońce już powoli się chowa za górami. Ruszamy. Droga naprawdę bardzo ładna, cały czas blisko rzeki. Las piękny. Ale każdy chce już dojść.

Po kolejnej godzinie przerwa. Już niedaleko. Wpierw zrobiło się szaro a niedługo potem ciemno. Mnie dopada kryzys. Siadam. Wyciągam jakieś awaryjne słodycze. Po 10 minutach ruszam. Grupa się trochę rozeszła. W ciemości podchodzimy stromą ścieżką. W końcu las się kończy, widzę światła latarek. Koniec podejścia. Co za szczęście. Czekamy na resztę. Ostatnie 10 minut i jesteśmy w Gyabla. Niestety  warunki na noclegu dość skromne. Znów nie ma menu, trzeba prosić o podanie dań i cen. Sama jadalnia ciemna i taka nieprzyjazna.W  sumie dla mnie to nie ma znaczenia. I tak na kolację ochoty dziś nie mam.  Reszta  zajada  kolację  ze smakiem, twierdząc, że wszystko bardzo dobre.

Jesteśmy umordowani. Telefon pokazuje, że dziś zrobiliśmy co prawda tylko 16 kilometów, ale za to 1900 metrów podejścia i 700 metrów zejścia. W 11 i pół godziny. Aha…
Na szczęście jutro tylko pół dnia drogi do Ghunsy. A potem dzień odpoczynku. To pozwala spokojniej zasnąć.

 

Odręczne menu w Gyabla.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *