[Kanczendzonga – Dziki Wschód Nepalu]. Dzień szósty – Chiruwa czyli w końcu idziemy.

Posted on BLOG

Dzień szósty – Chiruwa czyli w końcu idziemy.

27 października 2019

Taplejung /1820m / – Chiruwa /1270m/

Zatem zaczynamy! Żarty się skończyły. Podnoszę plecak z ciekawością zmieszaną z obawą, czy aby nie za ciężki. Doświadczenie zebrane z poprzednich wyjazdów wskazuje, że na tego typu treking można sie spakować w 9-10 kg. U mnie jednak dochodzi jeszcze sprzęt fotograficzny. Pomni złych doświadczeń z ostatniego wyjazdu pod Manaslu dodatkowo zabieramy jedzenie na 2 dni plus jetboile do gotowania wody. Wszystko to niestety wpływa na wagę plecaka. Stąd pomysł by wynająć tragarza i oddać mu po kilka “niezbędnych” kilo. W ten oto sposób mój plecak waży przepisowe 13 kg i dodatkowo w tym był już statyw fotograficzny. Są też osoby, które wszystko niosą na własnych plecach. Rozpiętość ciężaru naszych bagazy jest doprawdy spora. Od Strażaka, który tradycyjnie kasuje wszelką konkurencję ze swoimi siedmioma kilogramami, do Anki Fr., która dzielnie zamierza dźwigać jakieś 20 kilo (!).

Wychodzimy z Taplejungu. Początek jak marzenie. Czeka nas powolne schodzenie prawie tysiąca metrów róznicy poziomów do doliny rzeki Tamor. Pogoda o poranku dość niewyraźna. Wręcz lekki chłód.

Droga jest szeroka, dość wygodna i zasadniczo prowadzi albo po płaskim albo w dół. Jest zielono. Wokół, gdzie nie spojrzeć, bujna roślinność lasów i tarasy pól uprawnych. Wdłuż drogi mijamy pojedynczo stojące domy. Zbudowane zarówno z kamienia jak i z drewna. Na dole część gospodarcza, gdzie trzyma sie żywy inwentarz a także płody rolne. A na górze, zbudowanej z drewna mieści się część mieszkalna. Ładnie wszystko pomalowane. Dół pobielony, a góra w kolorze niebieskim z białymi zdobieniami. Biednie ale widać, że czysto i wszystko jest zadbane. Dużo posadzonych kwitnących kwiatów.

Mijamy idących w stronę Taplejungu miejscowych. Kobiety ubrane w kolorowe stroje z przewagą czerwonego i pomarańczowego.
Nepal z uwagi na położenie geograficzne posiada bardzo zróznicowaną strukturę etniczną. To przecież miejsce gdzie spotykają się dwie wielkie cywilizacje: indyjska i tybetańska. Doliczono się ponad 50 grup etnicznych. Podział zasadniczo przebiega równoleżnikowo, pasami ciągnącymi sie ze wschodu na zachodu. Im wyżej nad poziom morza, tym inna grupa etniczna. A do tego w każdym takim pasie można wyodrębnić wiele mniejszych obszarów wyznaczonych przez dorzecze jakieś większej rzeki.
Dolną część doliny rzeki Tamur zamieszkują Limbowie. To jedna z wiekszych grup etnicznych obok Newarów i Rajów zamieszkujących terytorium Nepalu.  Posiadają odrębny język, własną kulturę i mitologię. Wyróżniają się  rysami twarzy, które są bardziej zbliżone do tych znanych z Tybetu czy Mongolii. Kobiety często noszą kolczyki zaczepione w nosie. Oczywiście wyznają hinduizm. Wyżej zaś pojawiać się będą Sziwowie, zamieszkujący górskie pastwiska i doliny ciągnące się ku głównej gani Himalajów i Tybetu. W dużym uproszczeniu są po prostu góralami. Ich sąsiadami od zachodu są znani na świecie Szerpowie, zamieszkujący okolicę Mount Everestu. “Górale” wyznają główmie buddyzm. Właśnie po tym łatwo będzie poznać kiedy przekroczymy granicę między Limbami a Sziwami. Po kolorwych modlitewnych flagach, po czortenach, zdobnych bramach do wiosek… Czyli to, co prócz gór w Himalajach lubię najbardziej. Ale to jeszcze przed nami…

Pojawiły się tarasy uprawne z bliska. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić ile pracy kosztowało stworzenie czegoś takiego. Karczowanie, niwelacja, rozplanowanie sieci kanałów nawadniających. Niesłychane. Ale to właśnie dzięki takiej pracy i takim polom Nepal jest w stanie nie dość, że sam się wyżywić, to jeszcze jest trzecim co do wielkości na świecie eksporterem ryżu.

Bardzo lubię te pierwsze dni wędrówki na treku. Mijamy żywe wsie, dotykając kultury i prawdziwego życia. Żaden folder reklamowy, skansen  utrzymywany na potrzeby  masowej  turystyki. To szczery i prawdziwy obraz nepalskiej wsi gdzieś w górach.  Życie trudne i dające radość.Cały czas spacerek. Można  podziwiać widoki. A naprawdę jest co…W końcu pierwszy dłuższy postój. Oczywiście w bardzo widokowym miejscu. Jest też i słynna nepalska bambusowa huśtawka!Wydaje się to proste..Niektórzy odważniejsi próbują.Za nami już ponad połowa zejścia. Powoli zaczyna być stromiej. Wychodzi też zza chmur słońce. Zaczyna być ciepło. Wręcz gorąco.A dookoła życie toczy się normalnie…

Trekking pod Kanczendzongę nie jest popularnym wyborem przeciętnego turysty odwiedzającego Nepal. Dopiero od paru lat można iść  bez namiotu. Zatem turystów niewielu. Jeszcze. Co ma w zasadzie same plusy. Ten największy to reakcja Nepalczyków na nasz widok. Są uśmiechnięci, życzliwi. Wdzięczni, że właśnie do nich przyjechaliśmy. Do tego całkiem naturalnie pozują do zdjęć. Już prawie 1000 metrów npm. Zrobiło się gorąco i duszno. Zaraz południe. Słońce zaczyna pokazywać kto tu rządzi. Zmienia się też roślinność.  Bananowce i przede wszystkim lasy bambusowe. Niesamowcie to wygląda.Dochodzimy do pierwszego  wiszącego  mostu na naszym wyjeździe.  Dla  mnie to symbol nepalskich  trekingów.  Banany pod ręką niemalże.

Kolejny mały przysiółek. Ledwie trzy chałupy.  Przepięknie kwitnące kwiaty w obejściu. Dzieci oczywiście wybiegają i witają nas tradycyjnym “Namaste!” z uśmiechem na ustach i ciekawością w oczach. Nie da się przejść obojętnie… Dolina rzeki już blisko.

Mijamy niepozorną chatkę. Przed wejściem siedzi lub stoi kilka osób. Z bliska dopiero dociera do nas, że to jest sklep mięsny. Rzeźnik siedzi w kuckach i wielkim nożem kukri porcjuje kawał koziego mięsa. Pod okapem zaś prezentują się kawałki mięsa oferowane do sprzedaży. W końcu dochodzimy do pierwszej większej wioski na trasie – Mitlung. Wysokość poniżej 1000 metrów. Zatrzymujemy się w prostym tea-housie. Black tea, milk tea, hot lemon, masala tea lub po prostu wrzątek. To będziemy pić na treku. Osada składa się z kilkunastu chałup, część jeszcze kryta najprawdziwszą strzechą.Nie ma wątpliwości. Jesteśmy na dobrej drodze.

Zbliża się południe i upał zaczyna dawać się we znaki. Zaraz za wioską widzimy mocno posuniętą budowę zbiornika i zapory. Tablice informacyjne są chińsku. Zupełnie mnie nie to nie dziwi. Chiny od lat swoją nadwyżkę dewiz pakują w inwestycje w krajach ościennych lub w tych, w których chcą być w przyszłości głównym rozgrywającym. Nepal od zawsze jest zwiazany z Indiami. Zarówno kulturowo jak i politycznie. Chińczycy jednak wciskają się w ten sojusz oferując pomoc w tworzeniu infrastruktury. Drogi, mosty, elektrownie wodne. Dla biednego Nepalu to wystarczająca marchewka, by dać się złapać. Ale z drugiej strony dostęp do komunikacji, prądu to podstawa jakiegokolwiek postępu cywilizacyjnego. Trudno zatem się dziwić. W sąsiednim Pakistanie Chińczycy zbudowali i wciąż budują Karakorum Highway, tu też zbudowali drogę prowadzącą z Tybetu na południe, ku Indiom. Widzimy dużo krzątających się przy robocie ludzi. A przecież dziś jest jedno z najważniejszych świat w roku. Jak nie najważniejsze. Może więc pracują tu robotnicy z Chin?Droga spokojnie biegnie sobie trochę powyżej rzeki.

Znów trzeba będzie sie przyzwyczaić do nepalskiego “równo” (nepali flat). Oznacza to nieustające podejścia i zejścia. Właśnie zaliczamy pierwsze takie, ponad 150 metrowe. W południowym nieznośnym słońcu. Nawet widoki na zółcące się ryżem tarasy uprawne nie są w stanie mnie w pełni ucieszyć. Ocierając pot płynący z twarzy wypatruję gdzie kończy sie ta droga w górę.Chyba pierwszy kryzys na trasie.  Szybko coś. Ale jednak te nachalne okoliczności przyrody traktuję jako okazję do tego by przystanąć, wyrównać oddech. No i się pozachwycać, bo jest czym!

Po podejściu było oczywiście krótkie zejście, które zaprowadza nas do całkiem sporej wioski Simwa. Tu chowamy sie w cieniu zabudowy. Herbata, niektórzy zamawiają jakąś zupę. Czas na południową przerwę. Można przejść się po ulicy i przyjrzeć się tutejszej codzienności. Zdążyliśmy zauważyć, że turystów nie ma tu zbyt wielu. Późniejsze informacje to potwierdziły, przez cały październik przewinęło się tędy 400 osób. Czyli jakieś 13 dziennie. Rewelacja.

No ale ileż można siedzieć i delektować się nicnierobieniem. Plecaki na kark i lecimy. Wychodząc podziwiamy jeszcze przeróżne scenki rodzajowe.  Tu na przykład zakład młynarski. Dwóch chłopaków wprawa ubijak w ruch i z ziarna prosa robią się otręby i mąka. Z drugiej strony drogi pozuje najprawdziwszy łucznik.Trochę dalej uliczny zakład fryzjerski. A dzieci jak to dzieci. Mogą się bawić czymkolwiek i gdziekolwiek. Mijani ludzie traktują nas z uśmiechem bez żadnego cienia niechęci czy nawet obojętności. Aż żal iść dalej.

Zaraz za wsią droga gwałtownie skręca w strome zbocze by po kilkunastu minutach lekkim trawersem prowadzić wdłuż doliny rzeki Tamor. Męczące…  A jak trawers, to co jakiś czas musi być boczny potok i mostek.  Droga zaczyna się już nieco  dłużyć.

W mijanej kolejnej niewielkiej wsi możemy przekonać się, ze siatkówka w Nepalu cieszy się sporą popularnością. Droga wciąż nie chce się kończyć. Powoli słońce chyliło się ku linii horyzontu. My jednak dalej. To w góre to w dół. Za kolejnym zakrętem niespodzianka. Czyli osuwisko. Na szczęście jakaś ścieżka już jest. Trochę krucho i czasem przepadziście. No i trzeba uważać na ewentualne kamienie spadajace z góry.Słońce juz zniknęło za wysokimi górami. Robiło się szaro. No i chłodniej. Dobre chociaż i to.  Cel na dziś leży gdzieś za odległym zakrętem.  Prawie na wyciągnięcie ręki, ale jednak jeszcze daleko.W końcu Chiruwa. Docieramy już tam w zapadającej ciemności.

Z uglą zrzucamy bagaże i czas zamawiać obiad. Tu znów nie ma karty. Raj przynosi zapisany na kartce wybór kilku dań. Ryż, ziemniaki, jakiś makaron, ze dwie najprostrze zupy. I tyle. Ale co tam jedzenie. Miejscowi zaczynają swiętować. Są tańce, śpiewy, bębny, zabawa!

Na koniec któtka próbka filmowa wieczorowego szaleństwa.

Zabawa zabawą, ale trzeba kończyć.  Dziś miał być lekki i przyjemny. A tymczasem wypruł ze mnie wszystkie siły. Spać. Jutro przecież łatwiej nie będzie…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA. Wykonaj poniższe działanie *